W Londynie dochodziła godzina 14:00. Wietrzny grudniowy dzień nie sprzyjał długim spacerom po brytyjskiej stolicy. Milord i Milady kierowali się w okolicę Old Spitafileds Market z dawno zaplanowaną wizytą w St. John Bread and Wine.
Pomimo późnej pory lunchowej wnętrze tętniło życiem, a wśród rozentuzjazmowanej klienteli trudno było wypatrzeć wolne miejsca. Uwijający się jak w ukropie kierownik sali skierował ich do jednego z mniejszych, dopiero co zwolnionych stolików. Wraz z krótkim menu, mieszczącym się na jednej stronie formatu zeszytowego, na stole postawiono dzban wody i talerzyk, a na nim kilka pajd chleba wraz z kosteczką solonego masła. Wszystko było gotowe i w skupieniu mogli rozpocząć studiowanie karty, jak i dodatkowych pozycji, które misternie wypisano kredą na tablicach, tuż nad ich głowami.
W pierwszej chwili lista dań wprawia w pewne zakłopotanie. Wszystkie pozycje umieszczono na jednej liście, bez wyraźnie zaznaczonego podziału na dania główne, przystawki czy zupy. Wśród dań znalazły się więc zarówno Oliwki za 3,5 funta jak i Królik za 22 funty. Szczególnie Milady wydawała się nieco zbita z tropu, jednak w tym samym momencie z pomocą przyszedł jeden z kelnerów objaśniając, że ideą tego miejsca jest dzielenie się małym porcjami. Zasugerował więc zamówienie kilku pozycji, a Milord i Milady rychło z tej propozycji skorzystali.
Po krótkiej naradzie postanowiono, że na zamówienie złożą się: Sałatka z wątróbką wieprzową, cebulką i jajkiem na twardo, Grillowane sardynki i Małże duszone w cydrze. Milord poprosił jeszcze o dodatkową porcję znakomitego chleba, który wypiekany jest na miejscu i sprzedawany również na wynos. Zamówienie uzupełniły dwa kieliszki lokalnego wina, które na tablicy widnieje pod nazwą St. John Wine.
Ponieważ na pierwsze danie przyszło chwilę poczekać mięli wystarczająco dużo czasu, aby rozglądnąć się po dość oryginalnym wnętrzu, bardziej przypominającym piekarnię niż restaurację. Milady wydawała się nie do końca przekonana do nieco rustykalnego stylu, w którym dominowała biel na ścianach i podłodze oraz proste drewniane stoliki i krzesła. Milord znakomicie czuł się w tym otoczeniu, a wrażenie estetyczne potęgowały jeszcze kolejne kęsy świetnego chleba, obficie smarowanego masłem.
Pierwsze na stole pojawiły się małże. Zgodzili się, że porcja jest zdecydowania większa, niż zapowiadał to kelner. Ponieważ w żadnym wypadku nie był to powód do zmartwień z uśmiechem rozpoczęli biesiadę. Małże przygotowano w bardzo prosty, wyspiarski sposób. Próżno doszukiwać się zbędnych dodatków – poza cebulką, intensywnym wywarem i najświeższymi małżami jakie zdarzyło im się ostatnio jeść w misce nie było nic więcej. Podobnej klasy danie z małżami jedli wspólnie tylko raz, kilka lat wcześniej podczas wizyty na Sardynii.
Kolejnym daniem, które zaserwowano im jeszcze zanim zdążyli nacieszyć się małżami, były sardynki. Tym razem porcja rzeczywiście nie należała do najbardziej obfitych, a dwie rybki uzupełniono jedynie połówką cytryny, która jednak w zupełności wystarczyła do podkreślenia ich wybornego smaku. Chyba w tej właśnie chwili Milord zdał sobie sprawę, że będzie to z pewnością udany posiłek, a czekało na niego przecież jeszcze jedno danie.
Sałatka z cieniutkimi plasterkami wątróbki wieprzowej została zaserwowana jako ostatnia, ale z pewnością było to danie pierwszorzędne, zasługujące na wyróżnienie. Nawet Milady, tak sceptyczna wobec wszelkich podrobów, spróbowała i z umiarkowanym entuzjazmem pokiwała głową. W jej wydaniu to komplement dla wątróbki, która często bywa określana jako potrawa niekoniecznie nadająca się dla ludzi. Milord nie zwracał już jednak większej uwagi na otaczający go świat i łapczywie pochłaniał zawartość talerza. Był pewny, że St John’s Bread and Wine to jedna z najlepszych restauracji w jakiej zdarzyło mu się być, jeść i pić.
Rachunek za lunch dla dwóch osób wyniósł 41,50 funta.
St. JOHN BREAD and Wine, 94-96 Commercial Street, Londyn, E1 6LZ