Czysta forma Pod Wawelem

Zacznijmy od krótkiego odświeżenia wiadomości z lekcji języka polskiego. Przekonany jestem, że większość informacji, które szacowna gawiedź zdobyła w najróżniejszych szkołach już dawno powędrowała w czeluść zapomnienia. Zgodnie z teorią czystej formy – w mojej, mocno uproszczonej wykładni – sztuka winna skupiać się na wywoływaniu przeżyć metafizycznych u odbiorcy. Co za tym idzie, treść nie ma znaczenia, bo może być abstrakcyjna i bezsensowna, a jedyną wartością jest sama jej forma i sposób przekazu. Stąd problemy (co po niektórych) z ogarnięciem „Szewców” przed maturą ustną w starym systemie. Stąd też kłopoty ze zrozumieniem większości polityków, którzy mówią pięknie (choć czasem w asyście wady wymowy) o niczym sensownym i – mimo moich najszczerszych chęci zrozumienia – kupy się to wszystko trzymać nie chce. Taki to już złośliwy rechot historii, że człowiek uznawany za szaleńca zdefiniował świat, w którym przyszło nam żyć w XXI wieku. A jak było wcześniej?

Piotr I, niegdysiejszy władca mocarnej Rosji, sformułował pewną intrygującą zasadę, stojącą w opozycji do formy, a twarzą w kierunku treści. Brzmiała ona tak: „Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem sprawy nie peszyć przełożonego”. Piękne to i życiowe. Zakłada bowiem, że władca sprawę pojąć może, a przynajmniej chce. Piotr I porządził długo, choć daleko mu do koronowanych długodystansowców, w stylu Franciszka Józefa, który ongiś władał również moim miastem. Tradycje austro-węgierskie w Krakowie spotykamy zresztą na każdym kroku, a czasem wydaje się, że jesteśmy z nich dumni, choć staliśmy się dla ówczesnych dziurą, której odwiedzać nie warto, a nawet nie trzeba.

Krakowską słabość do Austro-Węgier widać przede wszystkim w gastronomii, do której czym prędzej przechodzę. Już na samych rogatkach kulturalno-rozrywkowego Krakowa, które zlokalizowane są w okolicach przystanku pod teatrem Bagatela atakuje nas wizerunek „Kaisera”, firmującego piwo w metrowej tubie i zróżnicowaną w poziomie żywienia restaurację, w której niegdyś postrach budziła wszechwładna babcia klozetowa (tak, tak, pomimo ustaw i nakazów zdarza się w Stołeczno Królewskim, że za toaletę trzeba zapłacić). Zmierzając dalej w stronę Wawelu napotkamy jeszcze lokal spod znaku bohatera polskiej komedii, aż wreszcie docieramy do celu tego wpisu, Kompanii Kuflowej „Pod Wawelem”.

To jeden z tych lokali, które lubimy na pierwszy rzut oka. Jest zabawnie, oryginalnie, uroczo. Przed wejściem beczkowóz, do dyspozycji klientów przestronne sale, oszklona weranda i miła obsługa. Ta  obsługa oczywiście jest kwestią względną, bo ludzie zmienni są i każdy może mieć ciężki dzień. Stąd z pochwałą kelnera bądź kelnerki (a przede wszystkim z krytyką) trzeba bardzo mocno uważać i sprawę dwukrotnie przemyśleć. Wróćmy jednak do początku, bo w jakimś celu o tej „czystej formie” pisałem. Forma jest więc taka: przy wejściu aż roi się od cesarsko-królewskich bibelotów i zabawnych gadżetów. Mijamy szatnię, której nie powstydziłyby się najlepsze tancbudy z początku XX wieku. Obsługa wskazuje nam stolik, a w drodze na miejsce rzucamy okiem na piękne piwne kadzie, wygodne loże dla większej liczby gości i całą armię uwijających się kelnerek. Wszystkie w strojach, które dziś określilibyśmy jako bawarskie. Jest nieźle.

Siadamy na werandzie. Oglądamy planty, bo weranda oszklona w całości. Kelner podchodzi i recytuje wyuczoną formułkę, jak to nazywa się Jan, wita „Pod Wawelem” i objaśnia, że to on będzie nas dziś obsługiwał. Pięknie. Menu takie jak lubię, duże (piszę o fizycznych rozmiarach karty) z ograniczoną ilością potraw. Jest ich mniej więcej tyle, ile w barach chińskich propozycji z samego kurczaka. Mimo tego jest w czym wybierać, szczególnie, że już nie mogę się doczekać takiej Ognistej Szpady, jaką właśnie przyniesiono sąsiadom ze stolika obok. Zresztą, golonka również wygląda zachęcająco, podobnie jak inne pozycje z menu: Sznycel Olbrzym z sałatką ziemniaczaną, Żeberka, które olbrzymie są, choć tak efektownie już się nie nazywają, czy półmiski mięs lub ryb. Wszystko podane z, właściwą niemieckim i austriackim piwiarniom, pompą i serdecznością. Wygląda naprawdę efektownie, a obrazka dopełnia litrowy kufel piwa i już można zrobić sobie zdjęcie, które pokażemy zazdrosnym znajomym. Piwo wymusza skorzystanie z toalety, która – o co i tak ciężko – jest jeszcze sympatyczniejsza niż sam lokal, bo to z pewnością najbardziej humorystyczny kibel w Krakowie. Próbkę widzicie poniżej. Po uiszczeniu rachunku, chwiejnym krokiem opuszczamy Kompanię Kuflową Pod Wawelem, a na do widzenia nadziewamy się na wiszącą na ścianie rekomendację byłego prezydenta (tego skaczącego przez płot). Pytanie co teraz? Biegniemy do domu i chwalimy się znajomym jaka świetna restauracja i jakie fantastyczne jedzenie? Nie. Dlaczego? Bo to kłamstwo.

Kompania Kuflowa Pod Wawelem - Toaleta - tablica informująca o myciu rąk

Kompania Kuflowa Pod Wawelem – Toaleta

Kompania Kuflowa Pod Wawelem to gastronomiczna „czysta forma”. Dopracowana w najdrobniejszych szczegółach otoczka odwraca momentami uwagę od samej treści, jaką w każdej restauracji winno być jedzenie. A to jest średnie, a momentami paskudne. Weźmy wspomnianą już pozycję, która w menu figuruje pod nazwą: Wszystkie nasze najlepsze mięsa pieczona i smażone dla całej kompanii. Jeśli to są najlepsze mięsa, to nie chcę wiedzieć jak wyglądają te gorsze. W efektownej formie dostajemy wysuszone kotlety, podgrzaną kiszkę, twardą wątróbkę, fileta z kurczaka i kilka innych barowych przysmaków, artystycznie ułożonych na stercie kapusty i zimnych ziemniaków. Ta kapusta jest zresztą sprytnym i efektownym sposobem lokalu na wywołanie wrażenia obfitości. Spotykamy ją praktycznie w każdym daniu głównym. Abstrahuję już od faktu, że porcja kapusty dodawana do piersi z kurczaka starczyłaby dla wszystkich C.K. Dezerterów razem wziętych. Ta kapusta pojawia się też jako dodatek do żeberek w słodkim, miodowo-orzechowym sosie. Nie, tu zestawienie słodkiego i kwaśnego nie gra.

Zagłębiamy się dalej w treść. Najbardziej efektowne danie Kampanii, Ognista Szpada, to gigantyczny szaszłyk, mocno przesuszony i przepieczony. Sytuację ratują sosy, które pozwalają przełknąć niektóre, zupełnie pozbawione wilgoci kęsy. Golonka jeszcze się broni, szczególnie ta na sposób węgierski. Ciężko mi jednak powiedzieć, czy odpowiada za to kunszt kucharza, czy dobry sos niewiadomego pochodzenia. Tatar jest efektowny, podany „na bogato” ale ani kolor, ani smak mięsa nie plasują go nawet w pierwszej dziesiątce tych, które możecie zjeść w Krakowie. Lepszy jest nawet w okolicach Placu Szczepańskiego. Kosztuje 8 zł. Sami już wiecie gdzie. Za ryby się nawet nie bierzcie, szkoda waszych kubków smakowych, szczególnie w przypadku Półmiska najprzedniejszych ryb z ryżem i warzywami „Dla Całego Batalionu”. No chyba, że lubicie morskie stworzenia w temperaturze pokojowej.

Ogrom bólu, wywołanego przez jedzenie, czyli treść restauracji łagodzi jednak forma. Z Kompanii Kuflowej Pod Wawelem wyjdziecie z uśmiechem na ustach. Ja tak mam. Z powodu klimatu, wystroju i atmosfery wracam tam często. Pamiętajcie jednak, że to „czysta forma”. Brak treści. Lepiej wypić niż zjeść.

Drogo nie jest, Dania główne od 20 do 40 zł. Porcje ogromne. Menu do wglądu na stronie internetowej www.podwawelem.eu.