Londyn w wersji premium: Jamie Oliver’s Fifteen

Emigracja A. w znaczącym stopniu przyczyniła się do poszerzania moich horyzontów kulinarnych. Comiesięczne wycieczki do miasta mgły, podwójnych kranów i Kuby Rozpruwacza pozwalają cieszyć się kolejnymi odkryciami gastronomicznymi, a te czają się właściwie za każdym rogiem brytyjskiej stolicy. Ostatnio pisałem wam o gwiazdkowej restauracji Maze Gordona Ramsaya. Tym razem będzie o tym drugim, który równie często zagląda do naszych domów z ekranu telewizora.

Jamie Oliver nie zdobywa gwiazdek Michelina, a mimo to jest równie popularny jak jego utytułowany telewizyjny konkurent. Spogląda na was z desek do krojenia, noży, książek, serwetek, opakowań jednorazowych i cholera wie jakich jeszcze gadżetów, sygnowanych nazwiskiem brytyjskiego kucharza. Lokali Jamie ma w Londynie kilka, a najstarszym z nich, otwartym już po międzynarodowym sukcesie komercyjnym kucharza jest Fifteen. W teorii to połączenie dobrej restauracji i projektu charytatywnego. W Fifteen powinni bowiem gotować młodzi ludzie, nie rzadko z marginesu, którym praca w kuchni ma otworzyć drogę do dalszej kariery. Napisałem powinni, bo w żaden sposób nie mogłem tej tezy zweryfikować. Tradycyjnie zaczniemy jednak od lokalizacji i wystroju.

Restauracja znajduje się w okolicy, którą z powodzeniem można określić mianem: zaciszna. Z dala od najbardziej ruchliwej części Old Street, nieco na uboczu, przy niezbyt efektownej bramie. Podobnie jak w przypadku Maze zdecydowaliśmy się na porę lunchu. A. poczyniła stosowne rezerwacje, które tym razem były po wielokroć potwierdzane, a mailom przypominającym nie było końca. Po wejściu od razu wyjaśniło się, czemu w tym przypadku rezerwacja była tak ważna. Fifteen to stosunkowo mała restauracja, w której stoliki ustawione są ciasno, a momentami wręcz zbyt ciasno. Do części restauracyjnej przechodzi się przez salę barową, choć w gruncie rzeczy trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie kończy się bar, a zaczyna restauracja. Główna sala mieści się u góry, tu też zlokalizowano pokazową kuchnię i piec, które jednak są bardziej ozdobą, niż rzeczywistym miejscem pracy kucharzy. Na dole znajdziemy jeszcze jedną, bardziej przytulną salę, której stoliki zarezerwowane są raczej dla większej liczby gości.

Usiedliśmy (a w zasadzie usadzono nas) przy małym, dwuosobowym stoliku w środku sali. Jak to bywa w Londynie, restauracyjna obsługa jest wyjątkowo miła i uczynna. Od razu zajął się nami kelner, który do najbardziej rozgarniętych jednak nie należał. Dostaliśmy krótką kartę wraz z najbardziej nas interesującą wkładką z zestawami lunchowymi. Macie do wyboru dwie opcje: albo dwa dania za 19 funtów albo 3 dania za 24 funty. Do tego możecie jeszcze zamówić dodatek w stylu ziemniaków puree czy gotowanego kalafiora, za który zapłacicie dodatkowo 5 funtów. Zdecydowaliśmy się na opcję numer dwa, dzięki czemu mogliśmy wybrać po jednej pozycji z przystawek, dań głównych i deserów. W każdej z tych części znajdziecie po trzy propozycje, a wśród nich przynajmniej jedna jest wegetariańska. Menu zmienia się dosyć często, więc nie sugerujcie się dawno nieaktualną wersją na stronie internetowej.

Darujcie, nie fotografowałem menu, dlatego tym razem nazwy dań będą mocno opisowe. A. zamówiła Zupę z pasternaku, Pieczoną nogę z kaczki z karczochami i Karmelowego eklera z orzechami laskowymi. Ja zdecydowałem się na mocno mięsną przystawkę w postaci Grzanki z duszoną wieprzowiną i czerwoną kapustą i lekkie danie główne: Łupacza z ciecierzycą i szpinakiem. Na deser Tarta orzechowo-cytrynowa z creme fraiche. Tym razem obyliśmy się bez wina, a zamiast tego zamówiliśmy dwa piwa typu Pale Ale z lokalnego browaru.

Na przystawki nie czekaliśmy długo, choć trochę rozczarowujący był brak jakiejkolwiek „czekajki”, która mogłaby umilić te kilka minut. Po raz pierwszy nie popisała się również obsługa, bo nasze piwa wylądowały na stole długo po tym, jak zaczęliśmy konsumpcję przystawek. Wytłumaczono nam, że wśród wielu różnych kataklizmów trzeba było również zmienić beczkę. W ogóle z tą obsługą w Fifteen jest coś nie tak. Teoretycznie mieliśmy swojego kelnera, a z drugiej strony dania przynosiło nam kilka osób, przy czym niektóre z tych osób wyglądały tak, jakby w restauracji znalazły się przez przypadek. Talerze po przystawkach zabrał człowiek, który z wyglądu przypominał bardziej fryzjera niż kelnera, kucharza czy nawet barmana. Desery podała nam starsza pani, której strój i sposób bycia kojarzył się raczej z nauczycielką języka angielskiego niż obsługą restauracji. Ta również nie posiadała absolutnie żadnych atrybutów, kojarzących się z kelnerką. Kończąc narzekania na obsługę muszę jeszcze wspomnieć o dwóch irytujących rzeczach. Przede wszystkim podłoga w lokalu nadaje się absolutnie do wymiany. Ruszające się klepki i ciężko stąpający kelnerzy to połączenie, które jest w stanie zirytować nawet najbardziej wyrozumiałych gości. Ja czułem się trochę jak głaz umieszczany na katapulcie przez rzymskich legionistów (czytałem o tym w kilku Asteriksach). Drugim zgrzytem była łyżka A., która okazała się zwyczajnie brudna. Niby może się zdarzyć, ale jakoś za dużo tych niedociągnięć jak na jeden raz.

ribs Jamie Oliver's Fifteen

Przejdźmy jednak do jedzenia, któremu wiele zarzucić nie można. Zupa z pasternaku okazała się dosyć słodka i rozgrzewająca. A. pochłonęła całość zanim jeszcze na dobre zabrałem się za swoją grzankę, która również spełniła pokładane w niej nadzieje. Mięso z żeberek było miękkie i rozpływało się w ustach, a dodatek czerwonej kapusty i dobrej oliwy dopełniał całość. Cieszyłem się, że zamówiliśmy piwo, bo – choć spóźnione – idealnie pasowało do tej przystawki. Do dań głównych również ciężko się przyczepić. A. opisywała swoje wręcz entuzjastycznie i rzeczywiście, kaczka, karczochy i sos na bazie kaparów bardzo do siebie pasowały. Mój łupacz był jednym z tych nowoczesnych dań, które w Polsce pewnie nazwalibyśmy potrawką. Kawałki wędzonej ryby, gotowana ciecierzyca, warzywa i to wszystko zalane wywarem, często nazywanym consomme (równie często mam wrażenie, że to nazwa mocno na wyrost). Trochę damskie to danie było, ale również smaczne i złego słowa nie dam o nim powiedzieć. Desery dorównały konkurencji, a eklerka chyba w niedługim czasie doczeka się powtórki w domowych warunkach. Faktycznie było to idealne zakończenie posiłku.

Jamie Oliver's Fifteen haddock

Jamie Oliver's Fifteen duck kurczak

 

Za dwa zestawy lunchowe, dwa piwa o pojemności 2/3 pinty oraz butelkę wody mineralnej zapłaciliśmy 68 funtów, czyli około 380 zł. Dużo. Moim skromnym zdaniem za dużo. Fifteen to nie restauracja klasy Michelin, mogąca was zaskoczyć i na długo pozostać w pamięci. Jest to solidne miejsce, które można odwiedzić po to, żeby zjeść smaczny, przewidywalny posiłek. Nie spodziewajcie się tam wodotrysków w rodzaju dymu spod klosza czy whisky w pipecie z Maze. Dostaniecie smaczny posiłek w domowej, bezpretensjonalnej atmosferze, bo luzu restauracji Jamiego Olivera odmówić nie można. A. pewnie zacznie się teraz zżymać, że jej w Fifteen bardziej się podobało, bo nie było tego wielkomiejskiego zadęcia, a jedzenie było naprawdę smaczne. Może to i prawda, ale bloga prowadzę ja i świadom wszystkich konsekwencji podsumuję: Maze > Fifteen.