Kilka lat temu przytrafiło mi się przeżycie, które powszechnie nazywamy studiami. Pojęcie to nie oznacza oczywiście jedynie nauki. Studia to słowo znacznie bardziej pojemne, bo zwykle mieści się w nim sporo półlitrówek, porównywalna ilość tytoniu i kilka kobiet (bądź mężczyzn – w zależności od preferencji studenta bądź studentki). Zaszczyt mnie kopnął (nie powiem w co) i miałem okazję studiować na szacownej, najstarszej w Polsce uczelni. Dzięki temu poznałem sporo dziwnych miejsc, w których owa instytucja lokowała swoje sale wykładowe.
Wielu „współczesnych” studentów nie pamięta czasów, kiedy na kamienicach w ścisłym centrum można było dostrzec charakterystyczne niebieskie tablice. Oznaczały one, że właśnie w tej bramie niechybnie mieści się jakaś sala wykładowa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałem to szczęście, że wszystkie lata studiów spędziłem właśnie w takich salach. Ominęła mnie przyjemność zwiedzania nowiutkiego Campusu, który poznałem dopiero wtedy, gdy zostałem jego sąsiadem. Te centralne lokalizacje sal wykładowych mocno rozleniwiały, a w niektórych przypadkach przyczyniały się do częstych absencji wśród mniej asertywnych studentów. Knajp było wówczas tyle samo, ile dziś.
Na studiach miałem kolegę, który zjechał do Krakowa z miasta oddalonego o jakieś 150 – 200 km. Ów kolega od początku poszedł na łatwiznę, wybierając mieszkania w ścisłym centrum, co pozwalało mu w zasadzie nie opuszczać obrębu plant. Wychodził zresztą z założenia, że to co dzieje się poza zieloną granicą Starego Miasta jest niespecjalnie ważne i interesujące. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, mógł mieć wtedy trochę racji. Jeśli porównamy Kraków dziś i Kraków sprzed 15 lat, to dojdziemy do odkrywczego wniosku, że życie towarzyskie, kulturalne, a nawet kulinarne coraz śmielej wykracza poza tradycyjne rejony. Najpierw był Kazimierz, o którego kryminalnej przeszłości kiedyś już wspominałem. Później modne stało się upstrzone reklamami Podgórze w okolicach Nadwiślańskich, a dziś warto zapuszczać się jeszcze dalej – na Zabłocie czy Ludwinów. W dziwnych lokalizacjach powstają bowiem miejsca ciekawe, miejsca modne i – szczerze mówiąc – często bardzo mocno przereklamowane.
Wśród tych pierwszych brylują wszelkie „restauracje koncepcyjne”. Uknułem sobie takie określenie na lokale, które dają mi jeść i próbują dodatkowo sprzedać jakąś, nie do końca jasną dla mnie ideologię. Pisałem wam kiedyś o 27 Porcji Slow Food, gdzie niezłe jedzenie przegrało pojedynek z napompowanym ideologią podejściem obsługi. Więcej już nie poszedłem, bo z posiłku lubię czerpać przyjemność, a nie zastanawiać się, czy to co jem jest moralnie poprawne. Kolejnym lokalem z grupy koncepcyjnej miał być Twój Kucharz, który mieści się na wspomnianym już Zabłociu, przy Ślusarskiej 3. Strona internetowa informuje, że to resto-bar (zaczyna się nieciekawie), a do tego jest codziennie niecodziennie (to tylko wzmaga moje podejrzenia). Uprzedzony jednak nie byłem, bo menu prezentuje się wręcz imponująco.
Odwiedziłem Twojego Kucharza dwukrotnie. Mój debiut wspomnę tylko dlatego, że po raz pierwszy miałem okazję próbować Byczych Jąder. Jeśli przyjmiemy, że to danie należy do grupy podrobów, to raczej nie będzie moim faworytem. Nie było złe (podane z topinamburem i podgrzybkiem) ale wypadało trochę blado w porównaniu z grasicą czy wątróbką. Chcę być precyzyjny: drobna krytyka nie dotyczy dania i sposobu jego przyrządzenia, a samego produktu. Z tego pierwszego razu dobrze wspominam natomiast desery, które zapisałem sobie w głowie pod hasłem „wybitne”. Jednym z nich było Jabłko w trzech odsłonach (w cydrze, sorbet i puder), a drugim Brownie czekoladowo-daktylowe. I to by było na tyle. Druga wizyta nastąpiła w ubiegły weekend, a okazją do ponownych testów była wizyta A., która przybywszy zza wielkiej wody nie straciła nic ze swego apetytu.
Pojechaliśmy do Twojego Kucharza w niedzielny wieczór. A. już u progu uznała, że jest tam fajnie. Zastanawiałem się skąd ten wniosek, bo otwarta kuchnia rzeczywiście może się podobać, ale reszta lokalu przypomina coś pomiędzy pracownią architektoniczną, a biurową stołówką. To przemysłowe podejście nie zawsze mi pasuje. Znajdujecie się bowiem na jednym biegunie, a na drugim będą włoskie rodzinne trattorie czy francuskie bistra, w których czas upływa wręcz niezauważalnie. W Twoim Kucharzu czas się dłuży, a sympatyczni ludzie i generalnie miła choć wyjątkowo wolna obsługa trochę się chyba męczy w tych mechanicznych ramach. Z jednej strony macie menu rozpisane na ścianie, a z drugiej na podkładkach, które kojarzą się przede wszystkim z inżynierami na budowie. Nie wszyscy wiedzą jednak czy czytać ze ściany, czy ktoś to menu przyniesie, czy zamawia się przy kasie, czy ktoś podejdzie do stolika. Zauważyliśmy tę konfuzję nowo przybyłych kilkakrotnie podczas godzinnej wizyty.
Ponieważ kuchnie przemysłowe od zawsze bardzo mi się podobały zajęliśmy dwuosobowy stolik tuż obok wejścia. Dzięki temu mogliśmy obserwować poczynania kucharzy i kelnerów, a także mimowolnie podsłuchać kilku ciekawych dialogów. Z menu wybraliśmy po jednej przystawce i jednym daniu głównym oraz deser „na pół”. A. zdecydowała się na Krem z pieczonego batata z soczewicą, a ja na Pikantną zupę rybną z habanero. Jeśli chodzi o dania główne wybraliśmy odpowiednio: Kurka (to taka ryba) z pure z kapusty i komosą ryżową oraz Wolno pieczoną wieprzowinę z kalmarami i chutneyem gruszkowym. Do tego dwa napoje gazowane, które chyba trafiły do szklanek z plastikowej butelki, bo gaz gdzieś się po drodze ulotnił, a sam napój miał temperaturę zbliżoną do pokojowej.
Na zupy musieliśmy czekać dosyć długo, choć kilka razy nadzieja rosła, bo na ladzie pojawiały się wciąż nowe dania. Wędrowały jednak do innych stolików, a my musieliśmy zająć się sobą – „czekajki” w Twoim Kucharzu niestety nie serwują. Wreszcie na stole pojawiły się dwie miski, które można określić mianem „fikuśne”. O ile kształt był w tym przypadku intrygujący, o tyle wielkość mocno rozczarowująca. Kiedyś już o tym wspominałem: jeśli zupa kosztuje tyle, ile przeciętny obiad, to powinna być wybitna… albo wielka. Te zupy wybitne niestety nie były. Krem z batatów zdecydowanie za słodki i musieliśmy się wymienić miseczkami, bo A. minę miała nietęgą. Zupa rybna również euforii nie wywołała, a najbardziej przypadły nam do gustu jędrne i smaczne warzywa, które dało się wyłowić z samego dna. Delikatny falstart, po którym nastąpiła kolejna dłuższa przerwa, w oczekiwaniu na dania główne.
Po raz drugi (i nie ostatni) zaimponowała nam zastawa stołowa. Oba dania zostały podane na pięknych, okrągłych i ciemnych talerzach, które nie często spotkamy w restauracjach, nawet tych z najwyższej półki. W przeciwieństwie do zup, tym razem to co na talerzu dotrzymywało kroku samym talerzom. Oba dania główne były niezwykle przemyślane i bardzo smaczne. Lubię połączenie mięsa z rybami lub owocami morza z wielu powodów, jednym z nich jest fakt, że nie często się je spotyka. W tym przypadku kalmar i boczek stanowiły naprawdę solidną i pyszną propozycję. Ponieważ zawsze trzeba się do czegoś przyczepić nieśmiało wspomnę, że inny gość dostał jeszcze na talerz z tym samym daniem trochę zieleniny, której u mnie zabrakło. Jeśli chodzi o rybę A. również nie narzekała. Sam Kurek ponoć szału nie robił, ale w połączeniu z dodatkami mógł smakować.
Humor poprawił nam się na tyle, że z entuzjazmem czekaliśmy na deser. Zdecydowaliśmy się na porcje NY Cheesecake. Tu muszę pochwalić przytomność obsługi, która od razu podała nam dwa widelczyki i już po pięciu minutach mogliśmy wspólnie burzyć małe dzieło sztuki, które przyniesiono nam na kolejnym pięknym talerzu. Jeśli chodzi o ten deser to utwierdziłem się w przekonaniu, że to chyba najmocniejsza strona Twojego Kucharza. Ciężko było się przyczepić, zarówno do lekkiego ciastka, jak i dodatków. Danie wyglądało i smakowało bardzo dobrze.
Były więc na tym Zabłociu same skrajności. Z jednej strony słabe zupy, z drugiej wspaniałe dania główne i świetny deser. Z jednej strony ciekawe menu, które zmieniane jest niemal co tydzień, a z drugiej trochę nijakie wnętrze i powolna obsługa. Pewnie część tych niedoróbek bym pominął, gdyby nie jeden zasadniczy problem: jest za drogo. Nie zjedliśmy trzydaniowego obiadu dla dwóch osób z winem, a jednak wydaliśmy na cały posiłek 130 zł. Porównując to z wcześniejszymi wizytami w Zakładce, Zazie czy Ed Red nie było najdrożej, ale porcje były najmniejsze. Z premedytacją wymieniłem akurat te trzy lokale, bo każdy jest dziś bardzo popularny i każdy postawił na tradycyjne, restauracyjne wnętrze. Spójrzmy natomiast na inny, trochę irytujący przykład z karty Twojego Kucharza: Świeżą pastę aglio e oglio (nawet nie ma peperoncino) za 18 zł (!). Sam taką często robię i podaję skład:
100 g mąki typu 00 (1 zł)
1 jajko, a niechaj i będzie od kury zielononóżki (1,50 zł)
Ząbek czosnku polskiego, pokrojonego w cienkie plasterki (0,20 zł)
50 ml dobrej oliwy z oliwek (1,75 zł)
Natka pietruszki (1 zł)
30 g parmezanu 28-miesięcznego (3 zł) / 30 g parmezanu 16-miesięcznego (1,20 zł)
U mnie jeszcze chili peperoncino albo lemon drop (za darmo, robi się w ten sposób)
SUMA: 8,45 / 6,65 (przy założeniu, że wszystko kupujecie w zwykłych delikatesach naziemnych)
Jak wobec tego podsumować Twojego Kucharza? Teoretycznie w powyższym tekście więcej złego niż dobrego. Z drugiej strony, nikt kto ceni dobre jedzenie nie mógłby z czystym sumieniem wystawić temu miejscu „pały”. Zwyczajnie za dobrze tam karmią, a i ekipa wydaje się sympatyczna, choć czasem nienaturalna i ślamazarna. Nasuwa mi się porównanie z bardzo zdolnym urwisem, którego w szkole cenią, ale przez zachowanie nigdy nie zostanie prymusem. Coś o tym wiem, bo mimo wysokiej średniej świadectwa z paskiem mi nie groziły: przeszkadzałem na matematyce i uciekałem z rekolekcji.
Wystrój: 6
Obsługa: 6
Menu: 8