Są takie lokale w Stołecznym Królewskim, które na tym blogu pojawić się powinny. Są też takie, które pojawić powinny się jeszcze bardziej i aż wstyd, że jeszcze czekają na swoją kolejkę. Do tej drugiej kategorii zalicza się miejsce, o którym opowiem wam dziś. Nie jest ono nowe i z pewnością znają je wszyscy wielbiciele niezłego jedzenia. Obieramy więc kierunek na Kazimierz.
Zazie Bistro powstało w miejscu, które ongiś strach było mijać. Pamiętam jak kilkanaście lat temu w bramach przy Wąskiej i Józefa można było w najlepszym razie dostać po mordzie, a nie dobrze zjeść. Tamte czasy bezpowrotnie już minęły i przyszło nowe, w postaci modnych restauracji i kawiarenek. W Zazie byłem już kilka miesięcy temu. Była to wizyta krótka, skupiona na przyzwoitej zapiekance ziemniaczanej, której opisu wówczas wam oszczędziłem. Tym razem było znacznie treściwiej, bo byłem z A., więc i dań więcej i bardziej różnorodne.
Na brak gości lokal raczej nie może narzekać. Wpadliśmy w tygodniu około 17:00, większość stolików na górnym poziomie było zajętych, a resztę opatrzono kartkami „rezerwacja”. Udało się jednak skorzystać z faktu, że jedna z rezerwacji została zaplanowana dopiero na 19:00 i zajęliśmy miejsca przy oknie. Od początku rzuca się w oczy bezpretensjonalność tego miejsca. Jest naturalnie, przyjemnie, bez zbędnej fanfaronady. Można wpaść na chwilę, przeczytać gazetę, zjeść kanapkę i wypić kawie. Z drugiej strony Zazie nadaje się też na bardziej oficjalne spotkanie, z kolacją biznesową włącznie. To połączenie, które zwykle udaje się bez większego problemu w Paryżu, a w Polsce nadal jest sztuką i za to należą się owacje na stojąco.
Menu jest dosyć zmyślne i z pewnością intrygujące. Większość pozycji wzbudza tę dziecięcą ciekawość z cyklu „a jak to będzie wyglądać…?”. Można je zresztą podzielić na dwie zasadnicze części: menu standardowe i menu kawiarniane (nie wliczam w to menu dnia, które rozpisane jest na tablicach). W tej drugiej części znajdziecie bagietki, tarty i zapiekanki, stanowiące dobrą ofertę dla tych mniej głodnych. Z drugiej strony, w odróżnieniu od innych lokali tego typu, porcje w Zazie są dosyć spore. Jak mawia klasyk – nie uprzedzajmy jednak faktów.
A. postanowiła pójść drogą rozsądku i skorzystała z propozycji zestawów lunchowych. To dosyć ekonomiczne rozwiązanie, bo za 28 zł macie pełny posiłek, składający się z trzech części: przystawki, dania głównego i deseru lub napoju. Zamówiła więc Małą tartę ze szpinakiem, roquefortem i orzechami włoskimi jako przystawkę, Małą porcję muli na maśle i białym winie z pistou pietruszkowo-bazyliowym oraz Kieliszek cydru. Do tego osobno deser w formie Sernika z sosem z marakui. Ja wybrałem mniej rozsądną ścieżkę zamawiając Foie gras w sosie creme de cassis na terrinie z kaszanki, jabłka i korzennego piernika oraz Zapiekankę z płatkami cielęciny, karmelizowaną cebulą i kruszonką z chili w sosie miodowo musztardowym. Na deser Pudding z owoców leśnych i brioszki w sosie Anglaise. No cóż, nazwy bywają nieco rozwlekłe, w kolejnych akapitach posłużę się więc określeniami skrótowymi.
Po kilku minutach od zamówienia na stole pojawił się cydr i lemoniada ogórkowo-limonkowa, o której wcześniej zapomniałem wspomnieć. Warto jednak zaznaczyć, że coś takiego było i było bardzo, bardzo smaczne i orzeźwiające. To jeden z tych napitków, który chętnie powtórzę w domu. Przystawki dostaliśmy niedługo później. Jak już wspomniałem, porcje są duże, również w odniesieniu do zestawów lunchowych. Ponieważ atmosfera była nazdwyczaj przyjemna postanowiłem nie mordować chwili aparatem ze smartfona. Zdjęć na razie nie będzie. Dość powiedzieć, że oba dania wyglądały ładnie, nieco rustykalnie, dokładnie tak jak we francuskim bistro wyglądać powinny. Tarta była smaczna i nawet nie tak nudna, jak zwykle nudna bywa tarta ze szpinakiem. Foie gras z początku wydawało się świetnym daniem. W połowie wyszło, że jednak jest przesłodzone. Okazuje się, że wątróbka, słodki sos, słodka kaszanka i słodkie jabłko to połączenie męczące więc wypadałoby tam coś dla przełamania dorzucić.
Dania główne również imponowały wielkością. Mała porcja muli to micha, z którą A. chwilę się męczyła. Mówiła, że dobre, a trzeba wam wiedzieć, że w kwestii małż i pierogów ruskich należy z pewnością do czołówki światowych ekspertów. Moja zapiekanka również była wyjątkowo smaczna. Cielęcina znalazła się obok ziemniaków, a wszystko zostało polane sosem miodowo-musztardowym, który znów był ciut za słodki. Danie jednak zjadłem w całości i chętnie zjadłbym je jeszcze raz, bo takie zapiekane mieszanki zawsze bardzo mi odpowiadały.
Przy deserach atmosfera była już bardziej sprzyjająca do robienia zdjęć, bo oboje narzekaliśmy na pierwsze symptomy przejedzenia. Porcje po raz kolejny były gigantyczne, szczególnie w przypadku puddingu. Oba desery zasługują na piątkę z plusem i – choć nigdy nie sądziłem, że to napiszę – mogło ich być mniej. Zapłaciliśmy w sumie 110 zł i jest to kwota bardzo rozsądna. Jedzenie na wysokim, restauracyjnym poziomie, który trudno powtórzyć w domu. Pewnie, że można się czepiać tego przesłodzenia, choć będą i tacy, którym nie będzie ono przeszkadzać. Obsługa, wystrój i atmosfera dopełniają całości. Gdybym przyznawał jakieś smocze gwiazdki, to z pełnym przekonaniem przykleiłbym jedną na drzwiach Zazie Bistro, a tak, zostanie moje tradycyjne zestawienie punktowe:
Wystrój: 9
Obsługa: 8
Menu: 10