Daleko do złota w Alchemii od Kuchni

Zmierzch alchemii jako paranaukowej praktyki datuje się mniej więcej na koniec XVII wieku. Wtedy też porzucono zmasowane próby zamiany ołowiu w złoto, a alchemiczne piwnice i sutereny zaczęły znikać z map miast. Trzysta lat później Alchemia pojawiła się na krakowskim Kazimierzu, o ile dobrze pamiętam około roku 1999. Dzielnica żydowska była wówczas krakowskim straszydłem, a nie modnym zagłębiem lokali wszelakich. Alchemia przełamywała stereotypy i była jednym z tych miejsc, które pomógły podupadłej dzielnicy uzyskać swój obecny kształt. To tyle pompatycznego wstępu o czasach najdawniejszych, a teraz będzie o tym, co obok Alchemii powstało niedawno. Nazwano ten nowy przybytek Alchemia od Kuchni.

Klub Alchemia darzę sentymentem i lubię szczególnie zimną, kiedy nie jest pełny turystów, zachęcanych do zmasowanych odwiedzin przez różnej maści Tripadvisory. Myślę, że podobne odczucia ma większość Krakowian, dlatego restauracja otwarta pod szyldem Alchemii miała relatywnie łatwiejszy start niż inne, anonimowe lokale. Po raz pierwszy zetknąłem się z Alchemią od Kuchni na pewnym evencie, gdzie lokal zapewniał catering. Nie było to niestety przyjemne doświadczenie, ponieważ już wtedy odniosłem wrażenie przerostu formy nad treścią. Menu w zamyśle miało się chyba koncentrować wokół dań typu finger food, do których zjedzenia nie są konieczne sztućce. Zaserwowano na ten przykład chili con carne bez sztućców, za to uraczono nas lekcją techniki jedzenia za pomocą domowych nachosów. Wszystko fajnie, tyle że nachosy miękły przy pierwszym kontakcie z chili więc do zjedzenia całej miski potrzebowałbym porcji kinowej w rozmiarze XXL. Dodatkowo nowomodna technika zaprowadziła moją koszulę do pralki, A. spotkała się z podobnym problemem. Co poza tym? Były trochę przekombinowane hot-dogi i mnóstwo przekąsek, które niespecjalnie zapadały w pamięć. Można tę styczność nazwać drobnym falstartem, choć nie każdy kucharz restauracyjny musi się przecież znać na cateringu.

Okrzepłem ja, okrzepła też Alchemia od kuchni. Wybrałem się więc w dwuosobowej grupie na piątkową kolację (A. chwilowo wywiało, więc jeśli ktoś ma ochotę na wycieczki gastronomiczne, to serdecznie zapraszam – jedzenie pojedynczo jest nudne). Z początku był kłopot ze stolikiem, bo lokal do przepastnych nie należy. Jest ładnie, trochę jakby wyjęto to wnętrze z amerykańskich komedii romantycznych, w których Meg Ryan czeka przy stoliku na księcia z bajki. Jest też ciasno i trochę duszno, a stoliki – jak na mój gust – są ciut za blisko siebie. Zaglądaliśmy w talerz parze, która obok spotkała się na romantycznej kolacji, co z pewnością nie było komfortowe ani dla nich, ani dla nas. Menu w Alchemii od Kuchni zasługuje na najwyższą ocenę. Z jednej strony jest zaskakujące, bo pojawia się tam grupa dań opatrzonych wspólnym tytułem „Street Food”, a z drugiej znajdują się tam klasyki, takie jak hummus, falafel, sałatka nicejska, stek rib eye czy curry z kurczaka. Każdy powinien bez większych problemów wybrać coś dla siebie.

Byliśmy głodni więc postanowiliśmy skierować uwagę w stronę kuchni amerykańskiej. Zamówiłem Burgera Pulled Pork z czerwoną kapustą i frytkami belgijskimi. Towarzyszka nie była nastawiona na eksperymenty i poprosiła o Burgera Classic z serem i tymi samymi dodatkami. Do tego poprosiliśmy dwa duże piwa, które niezwłocznie wylądowały na stoliku. Zamówienie główne otrzymaliśmy również w ekspresowym tempie, które chyba nieco zbiło z tropu naszego kelnera, bo zapomniał podać sztućców (znowu!) i przypraw. Te przyprawy były o tyle ważne, że frytki (albo to co miało nimi być) nie były wcześniej solone. Skoro już zacząłem opowieść o tych kartoflach to skończę. Były to absolutnie najgorsze frytki jakie jadłem w bieżącym roku. Wyglądały i smakowały tak, jakby ktoś ziemniaki wcześniej ugotował, pokroił i zapominał usmażyć. W połowie konsumpcji zamieniły się w ziemniaczaną breję, z której delikatnie odchodziła skórka ziemniaka. Z pełną świadomością użyję w tym przypadku słowa: paskudztwo. U towarzyszki było dokładnie tak samo, stąd ciężko tłumaczyć ten wybryk chwilową nieuwagą.

Mój burger był dosyć okazały i z początku budził pewne nadzieje. Po chwili okazało się, że dostałem wieprzowinę raczej w jednym kawałku niż w strzępach, jak sugeruje nazwa dania. Dodatkowo pełno było w niej chrząstek, a nie cierpię wypluwać jedzenia, szczególnie robiąc to publicznie. Do tego podano bardzo dobry sos BBQ, ale to chyba jedyny pozytyw tego dania. Po przeciwnej stronie stolika było jeszcze gorzej, bo burger miał być well done, a okazał się medium rare, w stronę rare. W tym przypadku problem był na tyle poważny, że połowa mięsa pozostała nietknięta na talerzu. Sałatka bez historii, mnie nawet smakowała, choć towarzyszka zastanawiała się czy ona w ogóle ma jakiś smak. Może coś w tym jednak było.

Zapłaciliśmy 65 zł, wyszliśmy głodni i przeświadczeni, że już raczej nie wrócimy. Nie wiem czy warto dać trzecią szansę, bo skoro alchemicy przez kilkaset lat ani złota, ani leku na nieśmiertelność nie wynaleźli, to trudno żeby i w tym przypadku udało się zrobić coś podobnego.