Gratulacje dla Martina i ochrzan dla realizatorów

Przyznam się do czegoś, jeśli kibicuję jakiemuś uczestnikowi programu typu reality show, to nigdy ten ktoś nie wygrywa. Było tak już od czasów, kiedy cała Polska z niecierpliwością czekała na wieczorny odcinek Big Brothera. Ten, w którym pokazywano sceny spod pozbawionego parawanu prysznica. Dziś coś drgnęło.

Jakiś czas temu dawałem wyraz swojej sympatii do programu Top Chef. W porównaniu z konkurencją wydaje się, że produkcja Polsatu odkryła nowe autorytety kulinarne (umówmy się, wcześniej nazwisko Amaro gdzieś się obijało, ale skojarzyć mało kto potrafił) i poszła mniej sztuczną, a bardziej spontaniczną i przez to sympatyczną drogą. Od drugiego bodaj odcinka sympatyzowałem z Martinem, bo gościa ciężko nie lubić. Skupiał w sobie wszystko to, czym charakteryzuje się sam program: umiejętności, uśmiech, szczerość. Nie zaliczał też wpadek. Tych jednak produkcja miała co nie miara, praktycznie od samego początku. Wybuchło dopiero w finale, który wyjątkowo ciężko się oglądało.

Dwukrotne przypomnienie, że mimo nerwów kucharze pamiętają o zmywaniu naczyń, to coś znacznie gorszego, niż nachalne najazdy kamery na puszki piwa w filmie „Operacja Samum”. Zgadzam się, że product placement to wymóg dzisiejszych czasów, ale – na litość Boską – z umiarem i z pomysłem! Dzięki pseudo-przypadkowym ujęciom zmywarek wiem już, jakiego środka do mycia garnków nigdy nie użyję, bo jestem bestią wyjątkowo drażliwą. Podobnie wiem, jakiego robota kuchennego nie kupię, bo odgórnie zmuszony do recytacji jego nazwy Grzegorz Łapanowski, przypominał mi o tym trzy albo cztery razy w ciągu godziny. Współczuję Grzegorzowi, bo jako prowadzący sprawdził się znakomicie.

To dwie irytujące wpadki realizatorów, a było ich znacznie więcej. Po co wielokrotne powtarzanie nazwisk finalistów w ciągu pierwszych dziesięciu minut, skoro przedstawiano ich wcześniej już dwa czy nawet trzy razy? Dlaczego w momencie kulminacyjnym najważniejszą rzeczą było zaproszenie do udziału w kolejnej edycji? Prawa małego ekranu to jedno, a umiejętność odpowiedniego dozowania emocji i oprawy finału to drugie. Sytuacji niestety nie uratował efektowny dekolt, równie efektownej Ewy Wachowicz. Po obejrzeniu tego odcinka zazdroszczę A., która nie miała okazji tej nieprzyjemności, a o wyniku dowiedziała się ode mnie, za pośrednictwem SMSa. Bez przemycania produktu.

Aby znów nie było tak, że wylewam tylko swoje żale, a wam do niczego się ten wpis nie przyda, podaje przepis na sobotni obiad. Ciut bardziej wyszukany niż do tej pory, ale z okazji finału Top Chefa nie wypada inaczej.

Steki z jelenia z maślanymi boczniakami i karmelizowaną marchewką

4 steki z jelenia

250 g boczniaków

Młode marchewki

Czosnek

Szalotka

Masło

Oliwa

Natka pietruszki

Miód

Rozmaryn (świeży)

Tymianek (świeży)

Zaczynamy od tyłu, bo steki smażą się bardzo szybko. Marchewkę dokładnie myjemy i w całości wrzucamy do wrzącej wody. Gotujemy około 5-6 minut, bo mają być podgotowane, a nie ugotowane. Wyjmujemy, odsączamy i studzimy. Na patelni rozgrzewamy masło i wrzucamy marchewki. Lekko je podgrzewamy na niewielkim ogniu, dodajemy sól, pieprz i polewamy miodem. Ile tego miodu? Zależy od ilości marchewek, mają się pokryć w całości glazurą. Smażymy tak jeszcze 2-3 minuty i zdejmujemy z ognia.

Boczniaki kroimy w niezbyt drobną kostkę i wrzucamy na uprzednio podsmażoną na maśle szalotkę. Ogień musi być spory, bo grzyby puszczą bardzo dużo wody. Solimy, pieprzymy, a kiedy grzybki się podsmażą dodajemy łyżkę masła i wyciśnięty ząbek czosnku. Na koniec świeży tymianek i natkę pietruszki. To też mamy gotowe.

Steki z jelenia z maślanymi boczniakami i karmelizowaną marchewką

Steki z jelenia smażę tak, jak wołowinę. Jest wiele szkół, mnie najbardziej pasuje technika Hestona Blumenthala, który twierdzi, że stek należy przewracać kilka razy. Dzięki temu temperatura powoli dochodzi również wgłąb mięsa. Unikamy wówczas mocno wysmażonych boków i surowego środka. W moim przypadku steki smażyłem po 4 minuty łącznie z każdej strony (przewracałem co 30 sekund). Pewnie robiłbym to krócej, ale A. nie tyka czegoś, co tryska krwią, a nie chciałem więcej kombinować. Na ostatnią minutę dodajemy łyżkę masła, gałązkę rozmarynu i cały, lekko zmiażdżony, ząbek czosnku.