Charlotte. I mam wszystko

Delikatnie rzecz ujmując, nie jesteśmy w Krakowie entuzjastyczni wobec nowości, a szczególnie jeśli nowości owe pochodzą ze stolicy.  Pewna podejrzliwość wobec Warszawy bywa zrozumiała, ale czasem ma bardzo niedobre konsekwencje.

Blisko tysiąc lat temu w Krakowie dokonał żywota Stanisław ze Szczepanowa. Szerzej znany jako biskup Stanisław, jeszcze szerzej jako święty Stanisław, a najszerzej jako ten poćwiartowany Stanisław. Poćwiartowany został na rozkaz Bolesława Śmiałego, co każdy zapewne pamięta z okolic czwartej klasy szkoły podstawowej. Podpadł tym, że króla Bolesława obłożył klątwą kościelną, a tekst owej klątwy brzmiał ponoć tak:

Przeklęty niechaj będzie tak, iż w nim zdrowego członka nie pozostanie, od wierzchu głowy aż do stopy nożnej. Niech wypłyną wnętrzności jego, a ciało niech robactwo toczy. Niechaj na ostatnim sądzie przeklęty będzie z diabłem i anioły jego i na wieki niechaj zginie, jeśli się nie opamięta.

Bolesław się nie opamiętał i Stanisława zgładził. Ja się opamiętałem, i choć przewinienia znacznie mniejszej rangi niż niegdysiejsze grzechy polskiego króla, to przyznać się do nich postanowiłem. Przez nikogo nie zmuszany i klątwą nie straszony (ani żadnymi chorobami członków). O Charlotte idzie. Import ze stolicy. Najciekawsze miejsce na Placu Szczepańskim, z całym szacunkiem dla Bomby i Betela.

Było tak: redaktor jednej z najpoczytniejszych gazet, ten który ilością znajomych na Facebooku przebija chyba samego Elvisa Presleya, wieścił zmasowaną inwazję Warszawy na Kraków. Na czele Gesslerowie, a dalej kolejne lokalne symbole, Charlotty i inni Barbarzyńcy. My tu w Krakowie sceptyczni, a szczególnie sceptyczni wobec tego, co tam na północy wymyślą. I ja też. No bo na cholerę nam cudze lokale? No powiedzcie sami – mamy przecież własne Zingery, Alchemie, Drukarnie, Pierwsze na Stolarskiej, Dymy, Love Krove i inne, których nie sposób w tym momencie wymienić. Po co nam jakiś warszawski bar z kawą, winem i konfiturą?

Ano potrzebny. Oj bardzo potrzebny.

Charlotte to nie bar, to nie restauracja, to nie kawiarnia. Charlotte to bistro w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie częste to w Polsce, bo i ten francuski hedonizm związany z jedzeniem i piciem dopiero nad Wisłą raczkuje. I szczerze mówiąc nie wiem, czy kiedykolwiek na dobre się rozwinie. Przyjście do bistra nie oznacza, że chcemy się najeść czy upić do nieprzytomności (owszem, można, ale to przy okazji). W miejscach takich jak Charlotte trzeba cieszyć się jedzeniem, piciem i towarzystwem, choćby własnym.

Rzut oka na menu: wina w karafkach, kanapki, tartinki, croissanty, zestawy śniadaniowe. No najeść się nie zdołasz. Upić szybko też chyba nie. Możesz za to poskubać francuską szynkę dojrzewającą, zjeść prawdziwe rillettes, napić się dobrego, lekkiego wina albo sprawdzić jak powinna smakować perfekcyjna kanapka z rostbefem. Ma być bez alkoholu? Bardzo smaczna jest lemoniada Charlotte. Perriera nie polecam – w tym lokalu naprawdę są lepsze sposoby na spożytkowanie 12 zł. Skoro o cenach mowa. Wydaje się że drogo? Nie jest drogo. Karafka wina około 25 zł, kanapki od 8 zł do 10 zł. To mniej, niż w pewnym lokalu na Krupniczej, w którym zestawy śniadaniowe niedługo prześcigną cenami inne zestawy, te obiadowe. O menu szerzej rozpisywał się nie będę. Zrobił to już znacznie znamienitszy, o tutaj. Jeśli czytać wam się nie chce, to sprawdźcie je zresztą sami, pełną kartę znajdziecie na www.bistrocharlotte.com.

Na koniec, bo było już o jedzeniu, było też o cenach – co jeszcze podoba się w Charlotte? Tempo. Bistro chce być francuskie, jest warszawskie, a do Krakowa pasuje jak ulał. Spójrzmy sobie prawdzie w oczy: najżwawsi to my pod Wawelem nie jesteśmy. Czasu starczy przecież na wszystko. Tak jest teraz na Szczepańskim. Jem, piję i nigdzie mi się nie spieszy. Mam wszystko, bo się opamiętałem.