Hipster – słowo klucz i największa tajemnica dzisiejszych czasów. Kim jest hipster? Antkiem, któremu znowu nie wyszło? Facebookowiczem ze skrzynką sprzętu apple’a? Znawcą kina uzbeckiego? Artystą, który malując pejzaż myśli, że wyjdzie mu akt? Różne są definicje. Ja wiem jedno: dzięki hipsterom jemy lepiej.
Jakiś czas temu czytałem wywiad z Anthonym Bourdainem, jednym z moich ulubionych publicystów kulinarnych. Teoretycznie powinienem się trzepnąć w łeb, bo to przecież jeden z najznamienitszych kucharzy na świecie i szef kuchni jednej z najlepszych restauracji na tymże świecie (Brasserie Les Halles). Ostatnimi czasy Bourdain skupia się jednak na działalności pedagogicznej, oświecając społeczeństwo programami telewizyjnymi, książkami i publikacjami prasowymi. I dobrze! Szef kuchni, który chwali innych szefów kuchni to sytuacja rzadka, dlatego warto ją promować.
We wspomnianym wywiadzie Bourdain bardzo dosadnie wypowiedział się na temat hipsterów. To zresztą jeden z jego ulubionych tematów. Co powiedział? Ano zauważył, że śmiać się z nich można (bo sam się śmieje), że bywają irytujący (trudno się nie zgodzić), że ich pewność siebie również drażni ale… (tu wstawiłbym melodię z filmu „Szczęki” gdybym potrafił ją zapisać)… trend kulinarny wśród hipsterów nie jest zły i zły nie może być. Hipsterskie, mocno tradycyjne i ortodoksyjne podejście do jedzenia wychodzi nam wszystkim na dobre. Spójrzmy na proste burgery, które jeszcze niedawno funkcjonowały nad Wisłą jedynie w formatach znanych z amerykańskich sieciówek i barów dworcowych. Od pewnego czasu jest tak, że w Krakowie łatwiej zjeść burgera niż kebaba, a to doprawdy osiągnięcie. Nie zawdzięczamy tego recenzentom kulinarnym, dla których hamburger był do niedawna synonimem paskudztwa, a właśnie członkom tej dziwnej subkultury. Subkultury, której przedstawiciele zwykle zacietrzewiają się, kiedy ktoś ich do niej zakwalifikuje. Sam zresztą kiedyś zostałem uznany za hipstera, a było to przy okazji nabycia roweru. Dlaczego? Bo jest brązowy, miejski i nazywa się Romet. Ale dość już tej lokomocji.
Jednym z głównych objawów wpływu hipsterów na poziom gastronomii jest wysyp wszelakich „food trucków”. Najogólniej rzecz biorąc, są to pojazdy co najmniej czterokołowe, które oferują limitowaną (podkreślane to jest na każdym kroku – dlatego często drażni) ilość jedzenia. Oczywiście jedzenie musi być „koncepcyjne”, „prawdziwe” albo – jeszcze lepiej – „slow foodowe”. Sprowadza się to do przygotowywania klasyków kuchni międzynarodowej, zgodnie z ortodoksyjnymi kanonami, znanymi choćby z Wikipedii. Sprawdziłem niedawno trzy „food trucki”. O jednym pisałem poprzednio, bo to ujmujący Burgertata. Poza tym miałem okazję testować Salt and Pepper Food Truck oraz Streat Slow Food. Tak się złożyło, że jakiś czas temu spożywałem jeszcze koncepcyjne burgery w Forum Przestrzenie i też o nim napiszę, choć nie będzie tego wiele i nie będzie miło. Pakuję do jednego wora, bo źródło to samo.
Do Streat Slow Fooda zawitałem po drodze ze znakomitego baru Omerta. Nie wierzę, żeby ktoś, kto choć trochę lubi piwo nie znał tego przybytku. Jeśli jednak nie zna, to niech pozna – mieści się na ulicy Kupa 3. Nie o Omercie tym razem, a o pojeździe z pokarmem. No więc Streat Slow Food oferuje – tradycyjnie – wybór burgerów. Tym razem sobie darowałem, bo w menu pojawiło się Ćevapi. To taki bałkański wynalazek, który w formie ulicznej powinien składać się z dobrego pieczywa (najlepiej pity bądź świeżej bułki), mielonej wołowiny (tudzież baraniny) w formie małych kiełbasek, sosu (idealnie Ajwara) i świeżych oraz suszonych dodatków. Zamawiając Ćevapi w Czarnogórze bądź Serbii warto znać serbski, bo inaczej możecie skończyć z bułką, mięsem i brakiem dodatków, które często wybiera się samodzielnie.
A jakie Ćevapi oferuje krakowski „food truck”? Mięso ok, nie przepieczone, soczyste, takie jak lubimy. Ajwar jest i jest dobry, nawet bardzo dobry. Dodatki są ale jest ich mało, bo pita więcej nie pomieści. W tej picie zresztą cały problem. Jest mała, zbyt miękka, a wręcz przemoczona i zupełnie nie przystaje do tego, co się w niej znajduje. Szkoda. Warto zresztą pomyśleć o przyprawach do samego Ćevapi, które każdy mógłby sobie dosypać samodzielnie. To fajna i dobra praktyka z Bałkanów. Mój towarzysz jadł z kolei Shish Kebab i mówił, że ok. Coś mu tam nie pasowało (chyba również otoczka, nie środek). Podsumowanie? Nie jest źle, ale póki nie pojawi się dobre pieczywo nie zamówię więcej. Spróbuję czegoś innego, bo chyba warto.
Z Salt and Pepper było zupełnie inaczej. Zamówiliśmy je z pracy, bo oferują dowóz (rowerowy!). Że o dowozie nic nie wiedzą przekonaliśmy się już na wstępie, bo zupy się zapadły. Jak to zapadły? No tak zwyczajnie, że wieczka nie wytrzymały i pojemniki się złączyły. Druga kwestia związana z dowozem była jeszcze bardziej irytująca. Zamówienie składało się z zupy z białych warzyw (w formie tortu, jak już pisałem), kurczaka w sosie barbecue, frytek i sałatki coleslaw. Wyobraźcie sobie teraz, że rzeczonego kurczaka, sos, frytki i sałatkę pakują wam do jednego pojemnika (bez żadnej podziałki) i wiozą rowerem. Frytki zmieniają się w rozmokłą papkę. Panierka z kurczaka konsystencją zaczyna przypominać bułkę tartą do knedli. Tylko sałatka nie traci nic ze swojego majestatu. Może i obiad byłby dobry, ale przegrał zanim jeszcze pojawił się na stole. Kurczak był dobrze przyprawiony i dobrze upieczony. Do sosu ciężko się przyczepić. Coleslaw, który jako jedyny przetrwał transport bez specjalnego uszczerbku, okazał się standardowy, świeży i bardzo smaczny.
Zupy natomiast nie uratowałby nawet udany transport. Miało się w niej pojawić czerwone pesto, czyli sporo czerwonego tłuszczu, zupełnie ginącego w gęstym kremie. Sama zupa była niedosolona, a jej smak absolutnie przytłoczył kalafior. Na domiar złego, podczas jedzenia można było trafić na dosyć niebezpieczne, nie zmielone i twarde kawałki warzyw. Przypominało to trochę ości, których trzeba unikać, bo można się dosyć niesympatycznie udławić. Nawet pomijając ten fakt, nie jest dobrze. Może i menu niezłe, może i wykonanie w porządku, ale jeśli ktoś oferuje „dobre, zdrowe i świeże” jedzenie z dowozem, to powinien ten dowóz solidnie zorganizować i przemyśleć. Pewnie przetestuję jeszcze Food Trucka, tym razem na miejscu, bo dowóz zdecydowanie z falstartem.
No koniec burgery, które miałem okazję konsumować na leżakach w Forum Przestrzenie. Niby stoi grill, niby na moich oczach, a dostaję przeciętną bułę, bez dodatków, z przesmażonym mięsem, a wielkością wręcz nikczemną. To ten rodzaj przesady, którego nie lubię, oj bardzo nie lubię.
Ceny? Burgery w Streat Slow Food od 13 do nawet 20 zł (o ile są to wyjątkowo wysublimowane kompozycje). Ćevapi kosztowało 10 zł i była to cena rozsądna, bo mięso było tego warte. Lunche w Salt and Pepper Food Truck to wydatek rzędu 16 do 19 złotych, w zależności od dnia. Za burgera w forum zapłaciłem dychę i lepiej było ją wydać na kolejnego Miłosława.