Kuchnia wschodu w Krym Art & Grill

Dawno temu wydawało mi się, że znam się na kinie i filmach. Później poszedłem na studia, poznałem ludzi, którzy znają się znacznie lepiej i przestało mi się tak wydawać. Nie mniej czasem wypowiem się na temat jakiegoś obrazu, zwykle wtedy kiedy wyjątkowo mnie zaskoczy, in plus bądź in minus. Ostatnio byłem więc na filmie, którego akcja dzieje się na terenach dzisiejszej Ukrainy. Więcej pisać pewnie nie trzeba.

Film szokuje i uczy. Tym razem nie bawi. Na recenzję silił się nie będę, bo kompetencji w tym względzie nie mam żadnych. Każdemu jednak polecam wycieczkę do kina Kijów (sorry za kryptoreklamę, ale rękami i nogami będę wspierał to wspaniałe miejsce) żeby nieco odczarować historię przyjaźni polsko-ukraińskiej i przyjąć sporą dawkę wiedzy historycznej w nieco brutalnej, a momentami nawet ekstremalnej formie. Ja tymczasem pozostanę przy kresach wschodnich i opowiem wam o restauracji, która specjalizuje się w kuchni z okolic Ukrainy. Krym Art & Grill pojawił się na Kazimierzu już dość dawno i z początku trochę namieszał. Dziś daje się odczuć pewną zadyszkę, a na wytłumaczenie jej powodów mam swoją własną teorię. Po kolei:

Lokal sprawia przyjemne, choć nieco niechlujne wrażenie. Wystrój zupełnie nie kojarzy się z przaśnymi, pseudokozackimi restauracjami, pełnymi plastikowych bałałajek, szabli i obrazów z wąsatymi jegomościami w zbyt szerokich spodniach. Zamiast tego jest nowocześnie, przestronnie i raczej neutralnie. Gdyby zdjąć obrazy i zdjęcia ze ścian spokojnie moglibyśmy zrobić z Krymu lokal polski, francuski czy włoski.

krym_art_grill

Kilka detali psuje jednak idyllę. Przede wszystkim straszy rozwinięty, gigantyczny ekran i rzutnik na głównej sali. Przed oczami stają od razu tłumy turystów z Wielkiej Brytanii, łapczywie pochłaniający piwo w towarzystwie niedzielnego meczu Premiership. Dodatkowo w lokalu panuje lekki rozgardiasz – zaraz przy wejściu powitały nas dwa całkiem przyjemne stoliki z… laptopami, które prawdopodobnie należały do obsługi. Trzeba było więc iść dalej, na co w sumie nie mieliśmy ochoty, bo tam właśnie ten przepastny ekran i światła dziennego też mniej.

Menu również popada w wiele skrajności: od najdroższego w Krakowie barszczu ukraińskiego, po śmiesznie tanie czebureki, manty i janthy, czyli słynne wschodnie pierogi. Poprosiliśmy o dwie zupy: Sebzę, czyli krem z sezonowych warzyw oraz Jufach-Asz, będący czymś w stylu niedzielnego rosołu z kołdunami i koperkiem. Jako danie główne Pani A. zaordynowała sobie Burmę (strudel z kurczakiem, dynią i grzybami, podany z domowymi sosami), a ja wspomniane wyżej Czebureki. Możecie je zamówić dwa lub trzy, a podają zawsze z owymi domowymi sosami. Ja poprosiłem o dwa różne pierogi: z wołowiną i serem.

W trakcie oczekiwania na pierwsze dania udało nam się jednak zmienić stolik, dzięki czemu zyskaliśmy widok na rozlicznych turystów, obozujących na chodnikach ulicy Dajwór. Zupy pojawiły się na stole dosyć szybko i można o nich powiedzieć tyle, że spełniły nasze oczekiwania. Pani A. nawet bardziej chwaliła sobie bulion z pierożkami z surowym mięsem niż gęsty krem warzywny, co nieco mnie zasmuciło, bo należało się z nią tym bulionem podzielić. Druga propozycja również nie zawiodła, choć była nieco bardziej prozaiczna, szczególnie z tym pływającym po wierzchu listkiem bazylii.

krym_sebze

Drugie dania utrzymały wysoki poziom narzucony przez poprzedniczki. Burma była może nieco zbyt rozmiękła, bo liczyliśmy jednak na nieco bardziej chrupiące ciasto. Farsz okazał się jednak bardzo dobry, a całość popsuły jedynie niezbyt udane sosy, które okazały się płaskie i nieco sztuczne. Szczególnie czerwony sos pomidorowy zbyt mocną trącił przecierem, a zbyt mało jakimikolwiek wschodnimi przyprawami. Kucharza należałoby również skarcić za przystrojenie talerza a’la Karol Okrasa z późnych lat dziewięćdziesiątych.

krym_burma

Czebureki także sąsiadowały z tymi bardzo przeciętnymi sosami i to był w zasadzie ich jedyny minus. Porcja okazała się ogromna i nieco ulżyło mi, że nie zdecydowałem się na wersję większą o jednego pieroga. Zgodnie stwierdziliśmy, że farsze obu pierogów mają w sobie wiele z dań, które zapamiętaliśmy z niegdysiejszych wycieczek na Ukrainę czy do Gruzji.

krym_czebureki

Braku autentyzmu lokalowi zarzucić więc nie można. Podobnie zresztą nie można mu zarzucić pazerności, bo za opisany obiad wraz z wodą mineralną i jednym napojem gazowanym zapłaciliśmy w sumie 64 zł. To bardzo mało za autentyczne krymskie dania. Ta autentyczność może być zresztą największym wrogiem lokalu i tu zaczyna się moja teoria.

Sądzę, że trudno będzie znaleść aż tylu amatorów kuchni ukraińskiej, aby lokal zapełniać codziennie lub choćby w weekendy. Nie ma się co czarować: smażone pierogi z mieloną wołowiną to nie pizza z rukolą i szynką parmeńską, a bulion z kołdunami to nie kram pomidorowy z grzankami. Oznaki trudnych czasów zauważyliśmy zresztą wychodząc, gdy minęły nas dwie grupy gości, radośnie wymachujących kuponami z zakupów grupowych. Kiedyś już wam pisałem, że to nawet nie pierwszy zwiastun złych czasów, a swoisty pocałunek śmierci, którego Krymowi nie życzę, bo dobrze mieć taki lokal na podorędziu. Szczerze chciałbym, żeby przetrwali.

Krym Art & Grill, Dajwór 2A

PLUSY:

  • Autentyczne jedzenie
  • Spore porcje
  • Niskie ceny

MINUSY:

  • Brak dbałości o szczegóły w wystroju lokalu, wyglądzie dań
  • Niedobre sosy (a tak łatwo je przecież zrobić…)