La Marsa i arabskie żarcie

Jestem zdeklarowanym wielbicielem filmu „Operacja Samum”. Uważam, że to produkcja idealna. Jest Linda, jest Kondrat, jest Lubaszenko, jest Bregović, no i jest Pasikowski. Takie męskie kino, gdzie wątek romantyczny ograniczony został do sceny łóżkowej z pierwszych minut i nagiej dublerki Anny Korcz. A co to ma wspólnego z jedzeniem? Już tłumaczę.

W tej wiekopomnej produkcji aż roi się od cytatów, które weszły do mojego codziennego słownika. Jest wśród nich jeden gastronomiczny, kiedy Pazura Radosław twierdzi, że w gruncie rzeczy lubi to arabskie żarcie. Mógłbym się pod tym w sumie podpisać, bo bliskowschodnia kuchnia należy do moich ulubionych, a o dobrą w dzisiejszych czasach niestety bardzo ciężko. W Krakowie synonimem arabskich dań stał się sędziwy kebab. Rozwodziłem się nad nim kilka miesięcy temu, przy okazji recenzji Sami Am Am. O tutaj. Tym razem nie będę się już pastwił nad okienkami z okolic rynku i przejdę do rzeczy. Miał być dobry kebab na Kalwaryjskiej.

UWAGA! Czytając ten tekst pamiętaj, o przeczytaniu relacji z kolejnej wizyty. To ważne.

Usłyszałem o nim stosunkowo niedawno, bo jakoś nikt ze znajomych nie bywał w tych rejonach, a o recenzje też trudno. La Marsa, bo tak się ów przybytek nazywa, znajduje się w miejscu mocno idiotycznym. Niedaleko Ronda Matecznego, gdzie zaparkować trudno, a dojść jeszcze ciężej. Miejsce dobre na bar mleczny (bo które miejsce nie jest dobre na bar mleczny?) albo pizzerię w rodzaju tych „im więcej tym lepiej”. Z tego też powodu – apriorycznie – bardzo mi się ten lokal spodobał. Uwielbiam knajpy w dziwnych miejscach, a moim ulubionym była świetna restauracja Macedońska ulokowana… w Czyżynach. Macedońskiej już nie ma, La Marsa działa.

Pierwsze spojrzenie na malutki lokalik i euforia rośnie, bo wystrój niezbyt ekskluzywny ale z jakąś ideą. Przypominały mi się bary w Egipcie, gdzie na siłę próbowano zrobić coś ładnego, a wychodziło coś między szpitalną poczekalnią i samochodami terenowymi amerykańskich dealerów narkotykowych. Jest biało, na stolikach szkło, do tego stołki barowe z zupełnie innej bajki i standardowa lada, jak we wszystkich barach z kebabami. Menu bardzo jasno sformułowane. Mamy cztery rodzaje kebaba, każdy z trzema rodzajami mięs do wyboru (jagnięcina, wołowina i kurczak) i trzema rodzajami mącznego opakowania (bułka, tortilla, chlebek arabski). Daje to łącznie sporo kombinacji, a mamy jeszcze wersje wegetariańskie, kebab box (wolałem nie pytać co to) i kebab na talerzu. Ceny raczej równe, między 14 a 15 zł za standardowego kebaba z jagnięciną.

Zamówiłem wersję, którą w menu zatytułowano „Kebab szefa” z frytkami i gorącym sosem serowym. Lubimy ostre, więc miał być ostry. Menu napojów gdzieś ukryto, tak jak propozycję innych dań, które zauważyłem dopiero siedząc spokojnie w oczekiwaniu na zamówienie. Szkoda, bo pewnie więcej osób skusiłoby się na hummus albo ajran. Po kilku minutach dostaję kebaba, który wygląda bardzo przyzwoicie. Inaczej sobie wyobrażałem chlebek arabski, bo ani to bardziej chrupiące, ani grubsze niż standardowa tortilla. W połowie byłem ciekaw, jak też La Marca serwuje właśnie wersję z tortillą i może jeszcze kiedyś spróbuję. Albo i nie.

Dlaczego nie? Bo kebab był – delikatnie mówiąc – niespecjalny. Mięso w porządku, jedno z lepszych jakie próbowałem w polskich kebabiarniach. Soczyste, ale i przypieczone, przez co lekko chrupiące. Nie pasowały mi jednak dodatki, a przez to i całokształt kebaba. Po pierwsze, ostry sos miał gorzki posmak. Jeśli był zrobiony z harissy, to było jej zdecydowanie za dużo. Doszło do tego, że nie zjadłem końcówki, tej, gdzie zwykle gromadzi się nadmiar sosu. Warzywa były standardowe, ale wrzucenie do kebaba CAŁEGO krążka cebuli spowodowało, że kiedy na niego trafiłem musiałem wypić pół puszki napoju gazowanego, a smaku mięsa nie czułem już do samego końca. Frytki były w ilości znikomej dlatego pomijam je krótkim milczeniem. Sos serowy? Gdzieś był i przez chwilę nawet go czułem (na bazie sera pleśniowego) ale w tym przypadku ilość jednak ma znaczenie.

Podsumowując, z jednej strony fajnie, że jest kebab z jagnięciny. Fajnie, że jest spory i fajnie, że nie rozlatuje się w trakcie jedzenia. Z drugiej strony źle, że zabito go niedobrym sosem, a dodatki zupełnie nie pasowały jakością do mięsa. Pewnie gdybym miał wybierać pomiędzy standardowym kebabem z budki gdzieś na Szewskiej czy Floriańskiej, a wersją z La Marsy wybrałbym tego drugiego. Jechać na Kalwaryjską jednak nie warto. Jeśli chcecie dobrego kebaba idźcie do Sami Am Am. Panowie stają na wysokości zadania, nie obniżają poziomu i ciągle się doskonalą. To najlepsze arabskie żarcie w tym mieście.

Wystrój: 7

Obsługa: 8

Menu: 6

Jedzenie: 5

***

Po wizycie w La Marsa czytałem opinie w sieci. Natknąłem się też na artykuł Marii Mazurek z Gazety Krakowskiej. Okazuje się, że lokal założył Tunezyjczyk i to jego autorski pomysł. Ja Tunezyjczyka niestety nie zauważyłem i może w tym tkwił cały problem? Z drugiej strony – jedzenie powinno być dobre zawsze, a nie tylko okazjonalnie, kiedy wszystkiego pilnuje szef kuchni.

UWAGA! Czytając ten tekst pamiętaj, o przeczytaniu relacji z kolejnej wizyty. To ważne.