Tradycyjnie już, dzielę się z wami przemyśleniami po kolejnych wycieczkach krajoznawczych. Tym razem będzie podobnie, choć wycieczka do Norwegii należała do tych mniej obfitych w kulinarne doświadczenia. Przede wszystkim Skandynawowie skrzętnie ukrywają swoją tradycyjną kuchnię przed turystami, a i nordyckie ceny nie sprzyjają wymyślnym eksperymentom.
Jeśli ktoś z was oglądał film „Wojna Światów” to pamięta pewnie scenę, w której okazało się, że potężni kosmici ponieśli porażkę przez powietrze. Ot okazało się, że Ziemia to planeta, na której obce formy życia nie przeżyją, bo mają do tego bardzo niesprzyjające warunki. Jakby tak skondensować tę sytuację to wychodzi mi Norwegia. Niby ładnie, niby miło, niby wszystko poukładane, ale jak przyjdzie wam za cokolwiek zapłacić to okazuje się, że stać na to jedynie Japończyków, Koreańczyków i może resztę Skandynawów. W norweskim słowniku brakuje słowa „tanio”, szczególnie jeśli przeliczacie korony na złotówki. My przestaliśmy po dwóch dniach.
Oczywiście zaistniała sytuacja niespecjalnie nas zaskoczyła, bo przygotowań taktyczno-strategicznych było przed wyjazdem co niemiara. Nie spodziewaliśmy się łatwej konsumpcji, a ruszyliśmy zaopatrzeni w adresy najbardziej przystępnych lokali oraz listę tego, co w Norwegii zjeść warto. Były więc na tej liście potrawy z baraniny, były ryby wszelakie, były renifery i były łosie. Wymarzony obraz tej wycieczki wyglądał tak: posiedzimy z A. nad fjordem, zjemy jagnięcinę z sosem żurawinowym i popijemy grzanym winem. Potem spróbujemy słodkich bułeczek z owocami leśnymi, a na późną kolację zaordynujemy sobie lokalny fast food z portowych straganów w Bergen. No nie. Tak to jednak nie zadziałało.
Po pierwsze Norwegowie chyba wstydzą się własnej, tradycyjnej kuchni. Miasta pełne są tych kiosko-barów, w które powoli przeistaczają się również nasze Żabki, Małpki i Freshmarkety. Zjecie więc w krainie fjordów hot doga na 1000 sposób i zapłacicie za niego mniej więcej 20 zł. Hot dogi w tych przybytkach (Narvesen, 7-Eleven bądź Deli de Luca) to coś pomiędzy wersją ze szwedzkich salonów meblowych, a niemieckim bratwurstem. Kiełbaski są naprawdę smaczne, ale bułki mogłoby nie być w ogóle, bo niewiele wnosi do tego tworu.
No dobra, spróbowaliście już hot doga w kiosku i co dalej? Możecie spróbować również bardziej wymyślnego hot doga w prywatnych budkach. My zjedliśmy takowe w Bergen. Jeden był z kiełbaską z renifera, a drugi z jagnięcą. Plus posiłku w Trekroneren był taki, że kiełbaski rzeczywiście robione bardzo pieczołowicie, z dodatkiem ziół i przypraw korzennych. Mogło to smakować, choć jako dodatki zaserwowano nam trochę prażonej cebulki, ketchup, musztardę i znaną już paskudną papierową bułkę. Policzyli sobie Norwegowie 55 zł za dwa średniej wielkości hot dogi.
Wspomniałem o porcie w Bergen. Jest tam taki rybny przybytek, który serwuje owoce morza. Te, jeszcze kilka godzin wcześniej, pluskały się radośnie w Morzu Norweskim. Możecie więc skosztować zupy rybnej w dwóch odsłonach, możecie zaordynować sobie paluszki rybne albo tradycyjne filety. Jest oczywiście mnóstwo zestawów świeżego sushi oraz misek pełnych małż, krewetek i krabów. Jeśli ktoś ma ochotę, może również kupić wersje nieobrobione i skonstruować własny posiłek w domu. Wychodzi równie drogo. Nas było stać na placek rybny, który formą przypominał nieco nasze racuchy, tyle że był słony, a zamiast jabłka miał rybę. To było tanie, bo dwa egzemplarze kosztowały mnie ledwie 10 zł. Ich konsumpcja zajęła z kolei niecałe 10 sekund, bo potężne to to nie było.
Zrażeni do fast foodów postanowiliśmy skorzystać z tajemnej listy tanich lokali i wybraliśmy ten, w którym tłoczyła się największa liczba tubylców. Nazywa się ten przybytek Sostrene Hagelin i chyba jest czymś w rodzaju bergeńskiej sieciówki, bo natknęliśmy się na dwa lokale w samej tylko dzielnicy portowej. Ponieważ obiad nadal miał być tani, to cudów się nie spodziewajcie. Obowiązuje samoobsługa, a większość dań ląduje na papierowych talerzykach prosto z podgrzewaczy. A. zamówiła Bacalo, to taka tradycyjna norweska potrawa, która powstała dzięki bliskiej wymianie handlowej z Portugalią. Norwegowie dawali im solonego dorsza, a Portugalczycy odwdzięczali się pieprzem kajeńskim. No więc coś trzeba było z tym zrobić i tak powstał pikantny gulasz rybny z pomidorami. Moim zdaniem nie było to złe, choć przypominało nieco zupę rybną z North Fisha, którą kiedyś nieopatrznie zamówiłem. Ja jadłem puree ziemniaczane z dorszem i były to po prostu tłuczone ziemniaki ze śmietaną, rozdrobnioną rybą i cebulką. Porcje malutkie, rzekłbym wręcz, że degustacyjne. Wydaliśmy więc 65 zł i nadal byliśmy głodni.
Jak wszyscy głodni Polacy podjęliśmy jedyną słuszną w tej sytuacji decyzję i poszliśmy się napić. Ponieważ w Norwegii piwo w sklepach sprzedają do 20:00 trzeba było skorzystać z gościnności okolicznych barów. Kosztowała nas ta przyjemność 115 zł, a wypiliśmy trzy piwa 0,4l (nie, nie po trzy piwa, tylko trzy łącznie). W tym momencie uznaliśmy ostatecznie, że przeliczanie nie ma sensu i w Oslo zaszalejemy. Poszliśmy więc do rekomendowanej tu i ówdzie restauracji Brasserie 45, która wyglądała trochę jak z epoki późnego Gierka. Obsługa była jednak wyjątkowo miła i sprawna. Zamówiliśmy po Burgerze z łosia, a do tego Zupę rybną w stylu bergeńskim dla mnie i wybór owoców leśnych z lodami dla A. Zupa była bardzo treściwa, mocno podbita śmietaną. Wyłowiłem z niej słuszne kawałki ryb, krewetki i małże. Burger przypominał raczej rodzime rumsztyki, bo był płaski i dość mocno wysmażony. Nie był zły, choć w mięsie łosia prawdopodobnie się nie zakocham. Bardziej przypadło do gustu A., która nie lubi mocnego posmaku dziczyzny, a ten łoś właśnie taki był. Przypominał raczej mięso zagrodowe niż leśne. Deser bez historii, po prostu ciepły kompot owocowy i trochę lodów. Wyciąg z konta krzyczy, że podsumowano nas na 320 zł, ale pewnie można było taniej, gdybyśmy się znów w piwie norweskim nie rozsmakowali.
Byłbym z tej wycieczki niezadowolony i pewnie byłbym na niej głodny. Mieliśmy jednak okazję odwiedzić znajomych, gdzie spróbowaliśmy rewelacyjnego gulaszu z renifera, który zasługuje na wspomnienie. Były też ryby, w tym tradycyjny łosoś norweski. Wycieczkę mogę więc uznać za zaliczoną. Naszym łupem padł łosoś, łoś i renifer. Ten ostatni nawet dwukrotnie.