I znów zapomniałem, że nie lubię festiwali kulinarnych. Za każdym razem powtarzam sobie: „to już ostatni”, „nigdy więcej”, „dajże sobie chłopie spokój”. No i dziwnym trafem na tych obietnicach się kończy, bo po jakimś czasie znów ląduję w wygłodniałym tłumie, który skłonny jest wydawać za dużo pieniędzy na za mało jedzenia w zbyt ciasnym otoczeniu.
Od kilku miesięcy doświadczam przypływu miłości do kuchni wegetariańskiej. Bynajmniej nie chodzi mi tutaj o litowanie się nad trzodą chlewną czy innymi zwierzątkami, które od wieków służyły nam do jedzenia. Nie. Po prostu co za dużo, to nie zdrowo. Dotyczy to również diety opartej na mięsie, a szczególnie nieprzemyślanym dodawaniu mięsa zawsze i do wszystkiego. Czuję wewnętrzny sprzeciw w stosunku do podłych szynek, umieszczanych w gotowych kanapkach, które następnie roznoszone są do biur i biurowców. Nie podobają mi się fragmenty kurczaków, które musiały miać nieprzyjemne życie i bardzo nieprzyjemną śmierć, a takie zwykle fragmenty serwuje się w większości barów i restauracji. I wreszcie lubię wyzwania, a samodzielne gotowanie dań wegetariańskich sporym wyzwaniem jest. Szczególnie jeśli próbuje to ogarnąć zatwardziały mięsożerca, którego wiedza o takowej kuchni ograniczała się jeszcze niedawno do ruskich i naleśników ze szpinakiem. Wiedziony chęcią poznania czegoś nowego ruszyłem więc pod Fabrykę, na Wege Festiwal Foodtruckowy.
Nieszczęścia tym razem zaczęły się dosyć późno, bo to jednak festiwal dość niszowy. Nie było więc problemów z parkowaniem, a pod samą Fabryką dało się nawet zauważyć sporo miejsc siedzących. Wystawców podzielmy sobie roboczo na „dynamicznych”, czyli tych, którzy coś tam na miejscu pichcą i w założeniu chcą zaspokoić nasz głód, oraz na „statycznych”, czyli prezentujących i sprzedających efekty wcześniejszej działalności. Na nieszczęście tych ostatnich było nieco więcej, a nieszczęście tym większe, że bardzo głodny tam przyjechałem. Udało mi się wytropić kilka stoisk (bo rzeczywistych food trucków akurat było niewiele), oferujących dania funkcjonujące jak pełnowartościowy posiłek: Falafel Bejrut, Krowarzywa, Calavera i dwa miejsca orbitujące wokół sushi: Przystanek Sushi i Yatai. Do tego pojawiły się pizze z Fabryki Smaku i kopytka z czerwoną kapustą, których dostawcy nie udało mi się zidentyfikować.
Calaverę mam pod nosem w Krakowie (i niebawem coś więcej wam o niej napiszę), a na sushi byłem zdecydowanie zbyt głodny więc pozostały dwa dania do wyboru: Burger z Krowarzywa albo Falafel z Falafel Bejrut. Wybór padł na to pierwsze bo primo: ostatnio moja dieta jakby skoncentrowała się na falafelach, secundo: była tam nieco mniejsza kolejka. „Nieco mniejsza” oznacza w tym przypadku tłum ludzi, wśród których połowa trzyma karteczki z numerem zamówienia, a druga połowa zastanawia się, co też ci ludzie z karteczkami robią i czemu do jasnej cholery nie zamawiają. Kiedy już zorientowałem się w systemie zamówień wybrałem pierwszego spośród trzech dostępnych modeli: Jaglanex, Cieciorex i Tofex. Różniły się te burgery głównym składnikiem, co sugerują już nazwy, a reszta dodatków pozostawała niezmienna. I tutaj dochodzimy do momentu, w którym wytłumaczę dlaczego denerwują mnie festiwale kulinarne: bo dostajecie produkt drugiej kategorii za te same, lub nawet nieco wyższe pieniądze.
Kiedy tak stałem ściśnięty w oczekiwaniu na zamówienie z karteczki gruntownie przeanalizowałem swoją sytuację. Normalnie Krowarzywa oferuje pięć rodzajów burgerów na jednej z trzech bułek w cenach od 12 do 16 zł. Mnie wybór ograniczono do trzech rodzajów, wszystkie kosztowały 15 zł, a poza bułką standardową mogłem zjeść jeszcze ewentualnie bezglutenową. Cała operacja zamawiania odbywała się w dosyć dusznej sali, bez krzeseł, wśród napierającego z każdej strony tłumu. Dlaczegóż do diabła nie pojechałem na przykład do Novej Krovy (która ostatnio bardzo się poprawiła), gdzie wybierałbym spośród sześciu czy siedmiu rodzajów burgerów, a w trakcie oczekiwania siedziałbym sobie przy oknie, zajadając warzywne frytki i popijając kolę zza zachodniej granicy? Co też pchnęło mnie na festiwal kulinarny, gdzie płacę więcej niż zapłaciłbym za tego samego burgera idąc do tego samego foodtrucka w dzień powszedni? W ciągu piętnastu minut oczekiwania nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie więc poszedłem na pierwsze lepsze schody, gdzie w spokoju skonsumowałem wspomnianego Jaglanexa. Był raczej słaby, bo burger z kaszy jaglanej stracił kształt już po pierwszym kęsie, zamieniając się w papkę. Zdecydowanie trzeba było wybrać model z tofu, przy którym jesteście pewni, że ser postawi zębom opór.
Nie najadłem się tym burgerem więc trzeba było rozpocząć dalsze poszukiwania. Hummus Ammamusi znam i polecam, ale tym razem nie zaproponowali niczego poza standardową ofertą. Ciekawe okazało się stoisko gdzie sprzedawano Fatayer. To bliskowschodnia bułka drożdżowa z różnymi nadzieniami. Ponieważ wyglądała na dosyć konkretną porcję kupiłem jedną do domu i węszyłem dalej. Ostatecznie zdecydowałem się skorzystać z oferty znanej lodziarni ze Staromostowej, która tym razem zaproponowała lody bezglutenowe o smaku marchewkowym. Dobre, ale drugi raz bym pewnie nie zamówił, bo zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie te tradycyjne. Na sam koniec kupiłem jeszcze makaroniki z solonym karmelem w Les Beaux Macarons, które dobrze wyglądają i równie dobrze smakują. Wydałem łącznie około 40 zł, poćwiczyłem stanie w kolejkach i wróciłem do domu z delikatnym burczeniem w brzuchu. Brawa należą się organizatorom, bo całe wydarzenie wyglądało na sprawnie i rozsądnie zorganizowane, ale nie dla mnie takie atrakcje.