Wrocław lubić trzeba. Przeciwna postawa nie dość, że kontrowersyjna, jest zwyczajnie źle widziana. Miasto to przecież ładne, duże i pozbawione negatywnych skojarzeń. Tych, które uporczywie trzymają się znamienitszych i większych Warszaw, Krakowów.
Kulinarnie Wrocław znacznie bliżej Adriatyku, niż Bałtyku. Na miejskiej mapie aż roi się od włoskich (albo i pseudo-włoskich) trattorii i pizzerii. Z przeciwnej strony atakują obrzydliwie drogie „kuchnie staropolskie”, które z tradycją miasta wiele wspólnego akurat nie mają, bo i mieć nie mogą. Ot, taka już historia Wrocławia, w Polsce wcale nie taka długa, jakby się co poniektórym wydawało.
Właśnie nad Odrą udało się jednak znaleźć miejsce, jakie chciałbym mieć w Krakowie i z które naprawdę smutno było opuszczać. Nie na Rynku. Nie w pobliżu Starego Miasta, a kilka kilometrów dalej, między blokami.
Kozacka Chatka, nieśmiało wyglądająca zza bloków przy ulicy Wejherowskiej, serwuje dania kuchni ukraińskiej i tatarskiej. Z początku trochę straszno na wrocławskim blokowisku, później śmieszno w klaustrofobicznym barze, ze sporym, ale wypełnionym po brzegi ogródkiem. Aktualne menu ręcznie wypisane na tablicy przy barze. Pełne dostępne jest na ulotkach i stronie internetowej, ale nie sugerujcie się nim. W Kozackiej Chatce jest to, co akurat mają świeże, a wybór jest wystarczająco szeroki.
Najpierw zupy. Chłodnik Okroszka dla mnie, a Barszcz Ukraiński dla A. Przy drugim daniu dłuższe zastanowienie, bo wszystko dosyć ciekawe. A., która na kulinarne eksperymenty ochoty chyba nie ma, prosi o Bliny z Mięsem. Ja kombinuję i kombinuję, aż wreszcie staje na zestawie: Gulasz Zaporoski, ziemniaczki i marchewka po kozacku. Do picia proponują kwas chlebowy, ale nigdy się do tego trunku nie mogłem przekonać. Woda jest bezpieczniejsza.
Zupy. Chłodnik z maślanki smaczny i bardzo treściwy. Pewnie byłbym nim zachwycony gdyby nie fakt, że A. dostała barszcz ukraiński, jakiego nigdy nie spodziewałbym się zobaczyć w Polsce. Nie był to standardowy barszcz czerwony ze wszelkimi śmieciami znalezionymi w lodówce, jak zwykło się tę zupę podawać nad Wisłą. Barszcz z Kozackiej Chatki jest tłusty, kolorem bliższy naszemu kapuśniakowi, a smakiem przypomina tylko i wyłącznie zupy, które jadałem kilka lat temu w Kijowie. Dla tego barszczu warto jechać do Wrocławia i zwiedzić lokalne blokowiska.
Ledwie zjedliśmy zupy, a już docierają dania główne. Bliny z podgrzewacza. Nie przepadam za tym, choć przyznać trzeba uczciwie, że tę praktykę na Ukrainie widziałem na długo przed zmasowaną inwazją knajp z żarciem na wagę w Polsce. Naleśniki już zwinięte z mięsnym farszem. Całkiem przyjemne, ale tu spodziewałbym się więcej. Gulasz znacznie lepszy. Mięso kruche, marchewka bardzo ostra, a ziemniaczki takie, jakie powszechnie widuje się w Rosji i na Ukrainie – mleczno-ziemniaczana papka, której jednak nie sposób odmówić uroku.
Na deser ceny. Jest kuriozalnie tanio. Obiad dla dwóch osób, po którym ledwie dotoczyliśmy się na osiedlowy parking, kosztował 40 zł. Połowę pochłonęły zupy. Podsumowanie? Dwie ważne rzeczy przywędrowały do Wrocławia z Ukrainy: Panorama Racławicka (w 1946 ze Lwowa) i Kozacka Chatka (nie wiem kiedy i nie wiem z jakiego miasta). Oba miejsca warto odwiedzić. Pytanie tylko w jakiej kolejności?
Ważne linki poniżej: