O ile z krową, a jeszcze lepiej z wołowiną, skojarzenia mamy raczej pozytywne, o tyle z burgerami już niekoniecznie. Wszystko – a jakże – przez Amerykanów. To oni rozpropagowali świetne hamburgery, by równocześnie je zamordować. Szkoda, że nazwy burger zastrzec nie można, podobnie jak sera feta, oscypka czy innych produktów regionalnych. Uniknęlibyśmy wówczas nieporozumień przy nazewnictwie taśmowo produkowanych bułek spod znaku klauna, króla, czy uśmiechniętej dziewczynki. Owszem, te buły smakują (szczególnie po kilku głębszych), a osobiście nie znam nikogo, kto wyrzuciłby rozpoczętego cheeseburgera z sieciowego fast fooda. Z prawdziwym burgerem ma to jednak niewiele wspólnego.
Z tym większym zainteresowaniem przyglądam się więc wszystkim nowym, alternatywnym restauracjom z burgerami w mieście. Jest utopiony w sosie Moaburger. Jest irracjonalnie drogi burger w Pimiento. Są wszelkiej maści resto-bary, gdzie burgery stanowią tanie i zapychające uzupełnienie karty dań. No i jest Love Krove.
Kiedy powstało wywołało spory szum w mieście (a może i poza nim). Oto, za przyzwoitą cenę, na mocno wówczas ubogim kulinarnie Kazimierzu, można było zjeść prawdziwego burgera w nietypowych odsłonach. Z rukolą, pesto, musztardą francuską, chili, gorgonzolą czy kiełbaską chorizo. W burgerach w sumie o to chodzi, żeby kombinować, wymyślać i eksperymentować. Może bułki były twardawe i przepieczone. Może burgerom (delikatnie rzecz ujmując) brakowało urody. Były jednak takie swojskie, nasze, nie amerykańskie. Tak było kiedyś, jeszcze na Józefa. Teraz burgery z Love Krove przeprowadziły się na Brzozową. Co zostało? Sporo.
Menu i wystrój podobne. Lokal obszerniejszy, bardziej przypomina dobrą kawiarnię niż lunch bar, a tym bardziej restaurację. Burgerów w menu nadal sporo, są nowości. Za łódeczki ziemniaczane trzeba dopłacać (2,5 zł za małą i 5 zł za dużą porcję). Na stołach nadal ketchup, i to Heinz! Mówcie co chcecie, to najlepszy sklepowy ketchup na świecie. Kropka. Niestety z menu wypadła normalna cola, jest Fritz. Nie to, że niedobra. Jest w porządku. W sumie miła odmiana od Pepsi (pisałem już, że należę do zatwardziałych zwolenników tej marki?), ale znacząco wpływa na wysokość rachunku. Butelka 0,33 aż 8 zł. To za dużo.
Wróćmy jednak do burgerów. Kiedyś była jedna wielkość, teraz mamy dwie: standard + XL. A. poprosiła Pierre’a o standardowej wielkości, a ja Jacque’a powiększonego. Pierwszy z serem, korniszonem, roszponką i musztardą francuską. Drugi z trzema rodzajami sera: mozzarella (swoją drogą, poprawcie byka w menu), cheddar i gorgonzola. Dodatków pobocznych nie wymieniam, a pełne menu możecie sprawdzić na facebookowym profilu Love Krove. Poza burgerami duża porcja łódeczek ziemniaczanych (na pół) i dwa napoje Fritz. Uprzedzę fakty: rachunek wyniósł 60 zł.
Burgery efektowne, w normalnej bułce, tym razem nie spieczonej. Przebite wykałaczką, żeby konstrukcja trzymała pion. W porządku. Smak też w porządku. Oryginalne kompozycje lubimy, a w Love Krove od zawsze się sprawdzały. Duża porcja łódeczek naprawdę słusznej wielkości, znakomita dla dwóch wygłodniałych osób. Jest jednak jedno „ale”.
Różnica w cenie pomiędzy burgerem małym i dużym wynosi 6 zł. Po głębszym zastanowieniu to sporo, skoro za standardowego burgera płacimy 16 zł. Spodziewałbym się, że bułka XL będzie naprawdę większa, tymczasem mieliśmy problem, aby zidentyfikować który jest który. Uwierzcie mi, zamawianie wersji XL to strata pieniędzy, których już i tak wydaliście zbyt dużo na Fritz Colę. Na Brzozową warto się jednak wybrać, choć z pewnością nie jest to (już?) miejsce, gdzie można zjeść prawdziwego burgera w rozsądnej cenie. Jest raczej drogo. Krowa się ceni.