Nie jestem i nigdy nie byłem tytanem matematyki. Wiem jednak ile to jest 40 000 podzielić na 12. Wychodzi ponad 3 333. Jeśli nie wierzycie, to sprawdźcie na kalkulatorze. Każdy system go ma.
Skąd wzięły się te liczby? Ano z Sejmu. Panująca Marszałek postanowiła przyznać sama sobie premie. Skapnęło też reszcie prezydium, a więc wicemarszałkom ze wszystkich opcji. Pani Marszałek, zapracowana wszak kobieta, przyznała sobie najwięcej. I tak Ewa Kopacz, za znakomitą pracę (wedle niej samej) odbierze 45 000 zł. Reszta po 40 000. Jak powiedział klasyk, Zdzisław Wardejn, w „Piłkarskim Pokerze”: „To nie o to chodzi, że za dużo. Jak będziesz zarabiał więcej ode mnie, to przestaną mnie szanować”. No i jakoś się udało, choć sędzia Laguna wówczas zrejterował, w sejmie wprowadzono tę zasadę w życie.
3 333 zł to średnie miesięczne zarobki w tym kraju. Posłowie zarabiają przynajmniej trzykrotność tej sumy, a Ci funkcyjni pięciokrotność. Okazuje się jednak, że to mało. Jak bowiem pisał Jan Sztaudynger: „Dopiero syty Ma apetyty”.
I tak to posłowie, w dobie szalejącego kryzysu, bezkompromisowo przydzielają sobie premie i nagrody. Dzień po ujawnieniu tego pięknego procederu część wicemarszałków postanowiła wspaniałomyślnie przekazać owe fundusze na cele charytatywne. Mają z kogo brać przykład! W notatce z dnia 16 października 1956 roku czytamy: „W ostatnim czasie w świetle ciężkiej sytuacji materialnej olbrzymiej większości ludzi w Polsce sprawa przywilejów materialnych działaczy państwowych, partyjnych, związkowych i wojskowych nabierają szczególnego znaczenia. (…) Wydaje się, że ze względów politycznych należy przeprowadzić ograniczenie przywilejów materialnych działaczy państwowych, partyjnych, związkowych i wojskowych”. W związku z tą notatką, owi działacze utracili prawo do korzystania z mebli za państwowe fundusze (całą notatkę znajdziecie tutaj).
W 2013 roku mamy więc powrót tych pięknych czasów. Czasów, kiedy to powstawał Totalizator Sportowy, żegnano Bolesława Bieruta, a Polska nawiązywała stosunki dyplomatyczne z Kambodżą. Kilkanaście lat później powstała z kolei restauracja, o której w zamyśle traktować miał ten wpis. Orbit – więcej niż restauracja, mniej niż instytucja. Jedno z tych miejsc, na które w szalonych latach dziewięćdziesiątych patrzyło się z odrobiną przestrachu i nieśmiałości.
Bywało bowiem tak, że w Krakowie zjeść nie było gdzie. Włoskich pizzerii wówczas nie znano, a w ich miejsce z powodzeniem funkcjonowały rodzime bary z plackami drożdżowymi z nadzieniem pieczarkowym i serem gouda na wierzchu. Kilka jeszcze się uchowało i – nie przeczę – wracam tam z dziką radością. Choćby na Królewską się wybierzcie. Ostatnio to już wprawdzie nie Pizzeria, a Lunch Bar. Mała pizza z pieczarkami nadal jednak smakuje dokładnie tak, jak w 1995. W tym czasie wypadła co prawda z menu, ale dla wtajemniczonych nadal ją przygotowują. Ja wtajemniczony jestem. Warto.
Wróćmy jednak do Orbita. Kilka lat temu pod kontrowersyjnym neonem dzielnie prężył się odźwierny w liberii, który skutecznie odstraszał potencjalnych (tych biedniejszych) klientów. Orbit był bowiem tym lepszym, bardziej ekskluzywnym przystankiem na kulinarnej mapie Krakowa. Szło się na Wrocławską od święta i opowiadało owe przeżycie wszystkim sąsiadom. Nie każdy mógł sobie na taki luksus pozwolić i tak zresztą zostało do dzisiaj. Czasy jednak się zmieniły, choć Orbit został taki jaki był wcześniej: ponury, pretensjonalny, drogi i… rozbrajająco uroczy.
Poszliśmy z A. przypadkowo, dzięki dobrodziejstwom któregoś serwisu zakupów grupowych. Mieliśmy kupon za 50 zł do rozdysponowania na dwie kolacja złożone z trzech dań. Bez ograniczeń cenowych. Powitała nas sala, jaką ja pamiętałem sprzed kilkunastu lat, a A. z obejrzanego kilka dni wcześniej „Wielkiego Szu”. Brakowało jedynie dymu cygar, spowijającego wyjątkowo niezgrabny bar i tapicerowane krzesła. Próby ucywilizowania tego wnętrza spełzły na niczym, choć docenić należy zakrojone na szeroką skalę inwestycje we wszelaką roślinność, która zasłaniać ma docelowo boazerie i tapety. O wystroju restauracji można by pisać i rozmawiać godzinami (najlepiej przy tym przepastnym barze, w towarzystwie whisky z colą i majora Grossa z „Psów” Pasikowskiego), przejdę tedy do jedzenia.
Menu również liftingu się nie doczekało. Ogromne, przypominające szkolne albumy na zdjęcia. Wewnątrz klasyki lat dziewięćdziesiątych: Śledź po japońsku, Śledź w oleju, Barszcz z krokietem, Placek z gulaszem, Befsztyk tatarski i Polędwica a’la Chateubriand. Z tego zestawu wybieram tatara i wspomnianą polędwicę. A. bardziej zachowawczo (bo surowego mięsa nie tknie): Krem z borowików i Stek z polędwicy wołowej w sosie z zielonego pieprzu. Oba dania z pieczonymi ziemniakami i zestawem surówek. Na deser Sernik i Truskawki w sherry. Jestem w niebie. Zaraz wejdzie komisarz Halski z pierwszej części Ekstradycji albo przyniosą gumy Turbo! Najpierw tatar, bardzo przyjemny i ogromny. Biały chleb, masło, bez specjalnych kombinacji. Krem z borowików trącił troszkę proszkiem z torebki, ale grzybki się pojawiły. Porcje spore.
Drugie dania ciężkie do pojęcia. Polędwica krojona w plastry wzdłuż włókien, do czego podchodzę zwykle bardzo nieufnie. Podejrzewaliśmy, że mrożona, ale w kudłatą blondynkę bawić się tu nie będziemy. Oba dania bardzo, bardzo smaczne. Dobre sosy, świetne dodatki. Bez kombinacji, bez przerostu formy nad treścią. Ot mięso, podpieczone kawałki ziemniaków i świeże surówki. Do tego sos berneński i pieprzowy, który dania nie zatopił, a bardzo przyjemnie uzupełniał. Porcja ogromna, co usprawiedliwia cenę 50 zł z menu – to w końcu wołowina. Przed deserem chcieliśmy wychodzić albo prosić o zapakowanie do domu – Orbit prawie pokonał nas przed ostatnią prostą. Doprowadziliśmy się jednak do porządku i zjedliśmy też ostatnie dania.
Cała kolacja za 50 zł (!) w promocji zakupów grupowych. Według cennika z menu wydalibyśmy ponad 150 zł. Przyznam, że było nam trochę żal, bo taką polityką Orbit nie wygra. Na naszej kolacji restauracja wiele bowiem straciła. No chyba że znacie miejsce, gdzie polędwicę wołową sprzedają w cenie piersi z kurczaka? Z drugiej strony, bez kuponu zniżkowego pewnie byśmy tam nie trafili, a byłoby czego żałować. Przyszłości tego zasłużonego miejsca przepowiadać nie będę, choć ciężko o optymizm. Chrzciny, komunie i wesela to chyba ciut za mało, aby utrzymać się na rynku. Takim miejscom zawsze jednak gorąco kibicuję. Nie zrozumcie mnie źle – są w Krakowie lepsze, znacznie lepsze restauracje. Podróż w czasie oferują jednak nieliczne. I tylko oranżady brakowało.