Posiadanie rodziny na wsi niesie za sobą wiele pozytywnych konsekwencji. Po pierwsze, bywasz zapraszany na wesela, które choć momentami przypominają słynny film Wojciecha Smarzowskiego.
Po drugie, jadąc w odwiedziny do takiej familii często nie pamiętasz powrotu. Po trzecie wreszcie, na wsi od dawna panuje słuszne przekonanie, że miastowi nie mają co jeść. Właśnie dlatego zostajesz obdarowany najróżniejszymi dobrociami, jak szynki, kiełbasy, mięsa, jaja czy nawet sery.
Właśnie w ten pokrętny sposób wszedłem w posiadanie słusznego kawałka rostbefu. Wiem wiem, takie mięso zasługuje jedynie na dobrą patelnię, sól i pieprz. Ewentualnie można dorzucić gałązkę rozmarynku i łyżkę masła. Ja jednak postanowiłem pokombinować. Kilka tygodniu temu wróciłem z Cannes, gdzie na pożegnalnej kolacji zaserwowano francuski klasyk – wołowinę po burgundzku. Kucharz – z sobie tylko wiadomych powodów – trochę zamordował to danie dodając ketchup. Mimo wszystko było bardzo smaczne. Plan był więc prosty: trzeba to powtórzyć.
Na wstępie kluczowa sprawa zanim zabierzecie się za ten przepis: wymaga bardzo dużo czasu. Jak się okazało, ja go nie miałem. A. zapisała się na warsztaty rysunkowe więc, zamiast relaksacyjnego sobotniego gotowania, ścigałem się z czasem, żeby nie poszła głodna i żeby się przypadkiem nie spóźniła, bo jej martwa natura gotowa zwiędnąć. W każdym razie potrzebujecie na całość około czterech godzin.
Druga istotna sprawa to wino. Użyłem jednego z tańszych win francuskich z marketu. Nie będę się tu wymądrzał, bo o winach wiem tyle, że najbardziej lubię australijski Shiraz. Mam nadzieję, że kiedyś będę mniejszym ignorantem.
Co do wołowiny? Jedne z moich ulubionych ziemniaczków. Gotujemy ziemniaki (najlepiej kremowe) w mundurkach, odparowujemy i lekko studzimy. Kroimy na pół. Na patelni rozgrzewamy sporo oliwy i kładziemy stroną wewnętrzną w dół. Lekko podsmażamy, dodając równocześnie sól, pieprz, rozmaryn (świeży czy suszony – obojętne) i kilka zmiażdżonych ząbków czosnku. Potrząsamy patelnią, żeby wszystko ładnie się obkleiło. Przewracamy ziemniaczki wewnętrzną stroną do góry i instalujemy w piekarniku. Na ile? Zależy jakie lubicie. Trzeba zaglądać i samemu decydować. Ja lubię lekko zrumienione ale miękkie w środku. Teoretycznie można dodać masło. Wszystko z masłem jest lepsze ale z drugiej strony – sporo niepotrzebnych kalorii w mocno kalorycznym daniu.
Całość prezentowała się tak:
Wołowina po burgundzku
Rostbef lub inna miękka wołowina, cebula, por, czosnek, marchewka, wędzony boczek, pieczarki, mąka, czerwone wino, bulion wołowy, suszone chilli (to opcja rzecz jasna), liść laurowy, tymianek, natka pietruszki, seler naciowy.
Wołowinę kroimy w dosyć dużą kostkę i podsmażamy na mocno rozgrzanej oliwie. Na tym samym tłuszczu przesmażamy cebulę z porem i wrzucamy kilka zmiażdżonych ząbków czosnku (z łupinkami). Dodajemy chilli, marchewkę, dwa grube plastry boczku (ze skórą!) i łyżkę mąki, żeby zagęścić sos. Wrzucamy na patelnię bouquet garni (wiązanie tego mocno upierdliwe ale działa) z pietruszki, liścia laurowego, selera, tymianku i wlewamy butelkę czerwonego wina (zastanawiam się co by było, gdybym wcześniej wlał kieliszek wermutu…). Redukujemy do połowy. Całość transportujemy do garnka i dolewamy pół litra bulionu wołowego. Przykrywamy i zostawiamy na bardzo słabym ogniu na dwie i pół godziny (albo umieszczamy w piekarniku). Jak już minie te 150 minut wrzucamy podsmażony boczek i pieczarki. Gotujemy jeszcze trzydzieści minut, dodajemy natkę pietruszki i voilà.
PS. Jeśli też macie w domu artystę i braknie wam czasu zdejmijcie pokrywkę i zwiększcie ogień. Wino się zredukuje do gęstego sosu. Wołowina nie będzie aż tak krucha, ale i tak będzie ok.