Najedzeni Fest to jedna z tych inicjatyw, którym każdy miłośnik dobrego jedzenia winien przyklasnąć. Idea prosta do bólu: zbierzmy przedstawicieli najciekawszych lokali i wytwórców w jednym miejscu, zagońmy tam wygłodniałą gawiedź i pokażmy jak powinno się jeść. Czasem bywa jednak tak, że nawet najwspanialsza idea marnieje w zderzeniu z szarą rzeczywistością.
Byłem na festiwalu Najedzeni Fest dwukrotnie: zeszłego lata i w miniony weekend. Miałem okazję porównać, jak zmieniło się to wydarzenie na przestrzeni kilku miesięcy. A zmieniło się bardzo. Zacznijmy od tego co dobre. Jest pokaźna grupa wystawców, którzy oferują próbki najciekawszych dań z menu swoich lokali. Jest coraz więcej lokalnych wytwórców, prezentujących swoje produkty, a wśród nich pojawili się również tacy, którzy na co dzień rezydują z dala od Krakowa. To dobrze, bo w dobie wszechwładnego internetu warto wiedzieć, że pyszną konfiturę z pomidorów możemy kupić w podwarszawskim sklepie i przyślą nam słoiczek do domu. W gruncie rzeczy podoba mi się też lokalizacja, bo – mimo podłej opinii hipsterskiej mekki – Forum Przestrzenie to właśnie miejsce, w którym powinny odbywać się hedonistyczne festiwale. Festiwal kulinarny ma w sobie coś z hedonizmu, dlatego jestem za.
Co się zmieniło? Tłum, tłum i jeszcze raz tłum. Ostatnim razem ludzi było sporo, a dodając do tego panujący wówczas skwar, otrzymywaliśmy mieszankę, która nie zachęcała do dłuższych odwiedzin. Tym razem ludzi było jeszcze więcej i nawet upał nie było potrzebny, aby myśleć o szybkiej ewakuacji. Ani to dobrze, ani źle. Każdy chciałby być w centrum zainteresowania i każdy chciałby, aby to jego obsługiwano w pierwszej kolejności. Demokracja powoduje, że wszyscy mamy takie same prawa i takie same możliwości korzystania z dobrodziejstw kultury, również na festwialu kulinarnym. Trzeba było więc odstać swoje, aby za kilka złotych spróbować tego, co oferują wystawcy. A co też oferowali? Z tym było różnie.
Słaby występ zanotowała Hamsa z Kazimierza. Dwa rodzaje mdłego hummusu i wyjątkowo niejadalny falafel nie były warte nawet tych 5 złotych. Dlaczego falafel był niejadalny? Bo był twardy i nie dało się go pogryźć. Tyle na temat izraelskich przysmaków. Znacznie ciekawiej zaprezentowała się restauracja Ganesh, z niepozornym stolikiem i świetnymi samosami. Przyzwoite były propozycje bistra Etnika i kilku lokali wegetariańskich (wegański smalec bardzo mi się spodobał, choć jak smalec nie smakował). Niespecjalne były z kolei próbki możliwości baru Carioca. Coxinha z kurczakiem bądź krewetką smakowała papierowo, mniej więcej tak jak zapamiętałem z mojej wizyty kilka miesięcy temu. Nie zjadłem wszystkiego, bo niektórych przysmaków zwyczajnie zabrakło, inne z kolei nie zachęcały do testowania. Dania z Yellow Doga brzmiały dobrze, wyglądały gorzej, a kosztowały niemało. I tu też pojawia się największy kłopot festiwalu Najedzeni Fest.
Istnieje takie powiedzenie: podaj komuś dłoń, a odgryzie całą rękę. Jeżeli na festiwalu oferuje się drobne przekąski za drobną opłatą wszystko jest ok. Nie chcemy przecież żerować na dobrych lokalach. Problem pojawia się wtedy, kiedy ktoś usiłuje wykorzystać fajną inicjatywę i dobrze na niej zarabiać. Wydaliśmy z A. ponad 60 zł i wyszliśmy z Forum głodni. Niektórzy wystawcy życzyli sobie ponad 10 zł za typową przekąskę, co zdecydowanie przekraczało jej wartość i powodowało, że bardziej skłanialiśmy się do regularnej wizyty w tych akurat lokalach. Nie tędy droga i mam szczerą nadzieję, że Ci najdrożsi na festiwalu nie zarobili, a większość jedzenia musieli odtransportować z powrotem (nie serwując tego później klientom tradycyjnym…).
Tymczasem, aby nie być gołosłownym w temacie falafela, szybki przepis.
Falafel
250 g ciecierzycy (suszona, moczona przez całą noc i dwukrotnie płukana)
2 łyżki kminu rzymskiego (startego w moździerzu albo w proszku)
2 łyżki kolendry (jak wyżej)
Skórka z jednej cytryny
4 ząbki czosnku
Mała cebula
Łyżeczka ostrej papryki
Łyżeczka sody oczyszczonej
Łodyżki i korzonki kolendy (pół krzaczka z marketu)
Przygotowanie jest dziecinnie proste. Namoczoną i wypłukaną soczewicę wrzucamy do blendera i miksujemy aż osiągnie konsystencję bułki tartej. Dorzucamy resztę składników i miksujemy na gładką masę. Będzie raczej gęsta więc – o ile nie macie jakiejś wyjątkowo nowoczesnej machiny – trzeba będzie pomóc sobie łyżką. Na koniec przekładamy do miski, próbujemy, doprawiamy solą i pieprzem, formujemy kulki i instalujemy w lodówce na jakąś godzinę (muszą stwardnieć). Na patelni rozgrzewamy sporą ilość oleju. Tak naprawdę najlepiej smażyć je w głębokim, bo nie będą pękać. Jeśli jednak nie lubicie nadmiaru tłuszczu, a wygląd jest dla was sprawą drugorzędną wystarczy jakiś centymetr. Trzeba będzie trochę obracać. Smażymy aż się równo zrumienią i odsączamy z tłuszczu na ręczniku papierowym.
Co dodać? Harissę. Bez niej nie wyobrażam sobie dobrego falafela. Poza tym przyda się hummus, albo sos na bazie jogurtu i pasty tahini. Oprócz tego standardy: pita albo kuskus.