Skandaliczna reklama biura podróży?

Stali bywalcy niebieskiego serwisu społecznościowego straszliwie się ostatnio uaktywnili. Nie, nie chodzi o zaangażowanie polityczne i krytykę dobrej zmiany, o której czytam i słucham już dobrze ponad rok. Tym razem społeczność aktywnych skupiła swoją uwagę na czymś równie szokującym, a mianowicie ofercie biura podróży.

Poszło rzecz jasna o ofertę „Polskiej Strefy” i reklamę Rainbow Tours. Jeszcze dobrze się z owym filmem nie zapoznałem, a już wiedziałem, że oto biura podróży przyczyniają się do tego, że Polacy „cebulakami” byli, są i będą.

Tak się akurat złożyło, że reklamę zobaczyłem spędzając miesiąc miodowy typu All Inclusive z Panią A., a rzeczony wyjazd organizowało nam właśnie wspomniane biuro podróży. Gdy pierwsze emocje opadły, a spontaniczny uśmieszek zastąpiła mina pełna zadumy, postanowiłem poświęcić 10 minut mojego życia (bo A. akurat korzystała z dobrodziejstw afrykańskiego słońca) i sprawdzić o co też ten cały ambaras.

Zgodnie z informacjami na stronie Rainbow Tours, oferta „Polskiej Strefy” to nic innego jak zestaw animacji i atrakcji polskojęzycznych, umiejscowionych w pobliżu hoteli zajmowanych przez naszych rodaków. Nie jest to więc ani oferta polskiego menu w greckiej restauracji (co niezgrabnie sugeruje reklama), ani tym bardziej polskie getto w centrum śródziemnomorskiego raju. Ot, kolejna propozycja zorganizowania czasu ludziom, którzy postanowili spędzić wakacje w towarzystwie słońca i ciepłego morza. I od tych właśnie ludzi, którzy z owej oferty mają zamiar skorzystać, proponowałbym się wszystkim odpieprzyć, bo:

Primo: nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby lepiej wiedzieć jak inny homo sapiens powinien spędzać swoje wakacje. Jeśli ktoś ma ochotę wyjechać do środkowej Afryki aby codziennie rano spożywać english breakfast (rzecz praktycznie nieunikoniona) to takie jest jego zbójeckie prawo. Jeśli ktoś ma ochotę spędzać wieczory na niemieckojęzycznym bingo to również jego decyzja i jego godziny ziewania.

Secundo: tak to już jest, że w turystycznych hotelach przedstawiciele tych samych nacji lgną do siebie, czego byłem świadkiem przez ostatnie 14 dni: Rosjanie sobie, Niemcy sobie, Brytyjczycy sobie, Chińczycy sobie i tylko Polak ma być tym światowcem, który w imię wyższych idei powinien się z każdym bratać. Przynajmniej tak nakazuje, jak rozumiem, turystyczno-polityczna poprawność.

Tertio: pewna część populacji jeździe na wakacje wyłącznie w poszukiwaniu słońca i ciepłego morza. Jeszcze inna nie zna (tak, zdarza się) języków obcych. W idealnym świecie świadomych podróżników ci pierwsi powinni wobec tego sprowadzić do Ustki indiańskiego szamana aby przegnał niechybny deszcz, a nie wyjeżdżać zagranicę nie doceniając tamtejszej kultury. Drudzy z kolei… no co? Trzeba było się uczyć, a nie robić obciach w polskiej strefie.

Szkoda, że jedni Polacy lepiej wiedzą jak powinni się na wakacjach zachowywać ci drudzy. Niemcy w tym czasie bawią się na niemieckich dyskotekach nad Balatonem, Włosi wpierniczają spaghetti w Bangkoku, Brytyjczycy chleją Guinessa na Korfu, Amerykanie jedzą pizzę pod wieżą Eiffla bo im się kraje pokręciły i tylko Rosjanie doceniają kulturę lokalną, kupując tony afrykańskich figurek „MADE IN CHINA”.

Żeby nie było, że dziś bez jedzenia, to napiszę wam tak: kuchnia kenijska z pewnością nie zostanie przez nas na długo zapamiętana. Choć restauracja jednego z hoteli szczyciła się daniami lokalnymi (jak wieść gminna niesie jego właścicielem jest córka prezydenta Kenii), to większość z nich została zapożyczona z zupełnie innych kręgów cywilizacyjnych, gdzie robi się je lepiej i smaczniej. Miejscowi szczycą się Ugali, czyli jakimś takim plackiem z mąki kukurydzianej, który smaku za bardzo nie ma, a wygląda również niezbyt ekskluzywnie. Niewątpliwym plusem tej potrawy jest możliwość konsumpcji rękoma, co niektórzy tubylcy chętnie wykorzystują. Jedynym daniem, które jakkolwiek zaskoczyło i wywołało większe emocje było Matumbo, czyli kenijskie wydanie… flaków. A. zobaczyła i uciekła, ja testowałem i bardzo sobie chwalę.

matumbo