Tak sobie myślę, że jeszcze jeden festiwal kulinarny i założę grupę, którą opisze hash: #niedlazlotowkulinarnych. W ubiegłym tygodniu byłem na Festiwalu Pierogów i Małopolskim Festiwalu Smaku. W ten weekend pod Galerią Kazimierz zmajstrowali coś, co nazwano Street Food Festival. Ponieważ uliczne jedzenie kochamy, to wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy z A. wzdłuż Wisły. Przeczucia miałem złe, bo zwykle wyciągam wnioski z podobnych doświadczeń.
Pod Galerią Kazimierz jest taki spory deptak. W sumie często się zastanawiałem, po cóż on jest taki duży. Teraz wreszcie uzyskałem odpowiedź, bo oto postawiono na nim kilka food trucków, które do Krakowa zjechały z różnych zakątków Polski. W kolejności alfabetycznej zjawiły się: łódzki B.B.Kings, egzotyczni Beef Brothers z Raciborza i seria inicjatyw z Warszawy, czyli Cheeseburger Slow Food, Co Ja Ciacham, Pot Spot, West Coast Toast i Wurst Kiosk. Poza nimi była okazja do zaprezentowania się dla Andrusa, który zwykle stoi sobie na rogu św. Wawrzyńca i Wąskiej, a także znanych hot dogów, naleśników i espresso z Galerii Kazimierz. Nazwano to wydarzenie Street Food Festival, choć już po wstępnym rzucie oka listę na zaproszonych wystawców widać, że to raczej zlot food trucków, które niekoniecznie powinno się utożsamiać z ulicznym jedzeniem.
Food trucki to moda, która zdaje się nie przemijać. Z jednej strony fajnie, że powstają inicjatywy kulinarne, które dość proste dania odświeżają, przygotowując je z należną pieczołowitością i uwagą. Z drugiej strony, coraz szersza skala zjawiska – w zestawieniu z brakiem doświadczenia kulinarnego u niektórych założycieli – powoduje, że spotykamy wozy drogie, nieporadne i wtórne. Ostatnio pisałem artykuł o food truckach, który ukaże się w najnowszym numerze kwartalnika Apetyt. Opisywałem w nim wozy, w których możecie kupić prostego burgera. Było ich sporo, a większość oferuje połączenia podobne, o podobnej jakości i w podobnych cenach. To nie jest jedzenie uliczne, które znam i które chciałbym oglądać. Fakt, że ktoś odpala grilla w furgonetce nie powinien oznaczać, że oto oferuje nam już prawdziwy „street food”, bo możemy jego bułkę zjeść na ulicy. Na ulicy można zjeść wszystko, ale nie wszystko jest ulicznym jedzeniem. Kiedyś kupiłem sobie znakomite wydawnictwo Lonely Planet „The World’s Best Street Food” z opisem charakterystycznych dań, które możecie znaleźć w wybranych państwach świata. Uwierzcie mi: nie ma tam burgerów. Jest natomiast zapiekanka i prawie 100 innych pozycji, co daje do myślenia.
Dość tych dygresji, przejdźmy do festiwalu. Byliśmy głodni i nie mieliśmy ochoty na burgera. Ja mam przesyt z uwagi na wspomnianą recenzję dla Apetytu, a A. też wielkim entuzjazmem do nich nie pała. Pozostały nam więc 4 drogi: grill, tosty, kiełbasa albo zupy. Przyznam szczerze, że te zupy z Pot Spot bardzo mnie zaintrygowały. Nie mamy jeszcze takiego miejsca w Krakowie, a że zupy i dania jednogarnkowe lubię, podszedłem z wielką nadzieją. Dostaliśmy do przetestowania wieprzowinę w przyprawach indyjskich, która była lekko niedosolona, a przyprawy mało wyczuwalne. Był też bisque pomidorowy, który był smaczny, ale jedzenie go plastikową łyżką ze styropianowego kubka to dla mnie za duża abstrakcja. Generalnie drogo i niezbyt porywająco w tym Pot Spocie. Za standardowy kubek na zupę, który wypełniony będzie do połowy, zapłacicie od 8 do 14 zł. Ponoć mają wybitne Vege Chilli i może to stanowi ich mocną stronę. Nie jestem jednak grupą docelową tego dania.
Po degustacji zup zrezygnowaliśmy z zamówienia porcji regularnej i szukaliśmy dalej. Dobry Currywurst zjecie w krakowskim Om Om, a zresztą niedawno byliśmy z A. na terenie byłego NRD, więc na chwilę odpuszczamy kiełbasę. Na tosty byliśmy zbyt głodni, choć wyglądały całkiem przyzwoicie. Poszliśmy więc do panów z B.B. Kings, bo dobrze się ten ich wóz prezentował. Talerze zresztą też. Na początku A. chciała uciekać, bo zamieszanie w wydawaniu kolejnych zamówień było niesamowite. Nie wiem czy wynikało z braku doświadczenia w gastronomii, czy ze zmęczenia, ale w namiocie robiło się momentami gorąco. Nie chodzi bynajmniej o żar grilla. Zamówiliśmy B.B. Kings Pulled Pork, czyli dużą kanapkę z rwaną wieprzowiną, warzywami, piklami i sosem (dla mnie) i Beef Kabobs, który był szaszłykiem wołowym z ogórkiem, sosem i bułką (dla A.).
Czekając na nasze zamówienia zdążyliśmy: pójść do okolicznych delikatesów po zwykłą colę, kupić i zjeść belgijskie frytki w Wurst Kiosku (ja dalej nie odróżniam tych belgijskich, od tych polskich) i przestudiować menu pozostałych food trucków. Na dwie potrawy czekaliśmy 25 długich minut, co – bardzo państwa przepraszam – jest zaprzeczeniem idei ulicznego jedzenia, które ma być proste, szybkie i tanie. Dużo faktycznie nie zapłaciliśmy, bo moja wieprzowina kosztowała 17 zł, a szaszłyk 12 zł. Smak? Szaszłyk prosił się o przyprawy, choć upieczony był idealnie, a jakość mięsa również bez zarzutu. Moja kanapka była świetna, dokładnie taka, jakiej oczekiwałem. Gdybym dostał ją w ciągu 5 minut od zamówienia pewnie już sprawdzałbym połączenia PKP do Łodzi. Coś jednak w tym festiwalowym występie nie zagrało i trzeba to jak najszybciej poprawić. Ja tego w najbliższej przyszłości nie sprawdzę, bo od festiwali kulinarnych muszę trochę odpocząć, choć kolejny już za tydzień w Forum Przestrzenie. Może przyjdę i w ramach protestu zjem pizzę, która akurat tam jest naprawdę smaczna i popiję zielonym Miłosławem, który smakuje mi wszędzie?