Chwilę zastanawiałem się nad wstępem do tego tekstu i nic mądrego nie wymyśliłem. Stopień rozczarowania polską edycją Hell’s Kitchen przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Ostatni raz takie emocje wywołał chyba smok z ekranizacji Wiedźmina albo pożar Rzymu, z równie kiepskiej ekranizacji Quo Vadis. O ile jednak w filmie Kawalerowicza jasnym punktem mógł być Bogusław Linda, który po raz kolejny udowodnił, że się zna, o tyle Wojciech Modest Amaro jest sztuczny jak gipskartonowe filary scenografii Forum Romanum.
W zasadzie wszystko w tym programie jest złe. Zła jest czołówka, bo zaczerpnięto ją wprost z amerykańskich edycji. Problem w tym, że w Stanach plenerem było Las Vegas, a u nas to miejsce zajął sędziwy Pałac Kultury i Nauki w najróżniejszych kompozycjach. Grafiką, którą telewizja FOX z dumą prezentowała 5 lat temu, w Polsce chwalimy się dopiero teraz. Przebitki i animacje kojarzą się zresztą z końcem lat dziewięćdziesiątych, kiedy furorę robiły tryskające monety przed dowcipami Karola Strasburgera. Na tym polu jest naprawdę źle.
Wtórny jest również scenariusz. To zresztą cecha wszystkich adaptacji zagranicznych formatów w polskiej telewizji. O ile jednak MasterChef i TopChef nie są firmowane jednym nazwiskiem i nie mają osobistego charakteru, o tyle Hell’s Kitchen winien być autorskim pomysłem jednego człowieka. Po pierwszym odcinku widać, że ten człowiek pomysłu na siebie nie ma, albo go w coś złośliwie wrobiono. Plucie jedzeniem to dla mnie zachowanie: a. obrzydliwe, b. niekulturalne, c. dopuszczalne jedynie w sytuacjach ekstremalnych. Zastanawiałem się po tej scenie, kiedy mnie ostatnio zdarzyło się cokolwiek wypluć. Kojarzę jedynie moment, gdy natrafiłem na kawałek gwiazdki anyżu, który jakimś cudem został w sosie curry. W restauracji zdarzyło mi się to chyba tylko raz w życiu (pomijam wakacje w NRD z czasów przedszkolnych), kiedy przegryzłem ziarno kardamonu w jakimś tanim barze w Nepalu.
Z ręką na sercu: kiedy coś wypluliście i co musiałoby się stać, żebyście zaczęli pluć w towarzystwie? Tak myślałem. Albo więc ktoś spieprzył casting, bo kilkunastu wyselekcjonowanych uczestników zrobiło wyłącznie dania niejadalne, albo szef Amaro dobitnie zakomunikował, co myśli o kuchni nie nagradzanej gwiazdkami Michelin. Na przykład mojej, twojej… i twojej też.
Wyczyny Wojciecha Modesta Amaro na początku irytowały, potem denerwowały, a pod koniec już tylko śmieszyły. W przeciwieństwie do Bogusława Lindy, który w Petroniusza wcielił się pierwszorzędnie, Amaro do Ramsaya podobny za grosz nie był i nie jest. Nie wyszło ani rzucanie talerzami, ani wymuszone przekleństwa, ani wbijanie fartucha na haczyk, ani nawet „sprężyste” oddalenie w nieznane na końcu programu. Zaraz pojawią się opinie, że to format wymusza pewne zachowania. Nie prawda. Pierwszy program Pascala Brodnickiego pokazał, że można rżnąć z Jamiego Olivera, nie irytując przy tym tysięcy widzów. Różnice między poszczególnymi edycjami MasterChefa (szczególnie moją ulubioną australijską, a resztą) również wskazują, że warto postawić na autentyczność. W Polsce od dawna szło się jednak na łatwiznę, ekranizując coś wprost, zamiast próbować własnych interpretacji. Dlatego tym, którzy oryginału nie znają pewnie się spodoba, a Ci, którzy widzieli Ramsaya, z lekkim zażenowaniem obejrzą kolejne plucie i rzucanie mięsem.