Uwielbiam idiotycznie zlokalizowane restauracje. Swego czasu moim cichym faworytem była macedońska kuchnia Emila, która mieściła się gdzieś w czeluściach Czyżyn. Z powodu braku gości Macedończyk musiał zwinąć interes, a nowa kulinarna ofensywa ruszyła na Ruczaj. O ile sieciowe pizzerie i obiady dnia nie dziwią, o tyle nieco wykwintna kuchnia, która bez ogródek określa się mianem „slow food” może zastanawiać i ciekawić. Najpierw jednak muszę wrócić do korzeni tego bloga.
Jeśli ktoś z was czyta Zjedz Kraków od początku, to powinien – mniej więcej – kojarzyć powody, dla których w ogóle strona powstała. Nie jestem kulinarnym faszystą, drażnią mnie kuchenne skrajności, ideologie i wszechobecny krytycyzm. Moda na wszystko co „BIO” na talerzu rozwinęła się w sposób zupełnie niekontrolowany, a powtarzane jak pacierz przykazania: że jedzenia się nie mrozi, że supermarket zły, że Coca-Cola fuj, stawiają pod znakiem zapytania kulinarną przeszłość większości z nas. Co ważne, stawiają pod znakiem zapytania jakość kuchni, którą serwowały nasze babcie, bo – bądźmy szczerzy – historie o wyłącznie naturalnych, wiejskich produktach w latach 90. można wsadzić między bajki.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że po bardzo miłym popołudniu w restauracji 27 Porcji Slow Food, zadałem właścicielowi nurtujące mnie od miesięcy pytanie: „O co chodzi z tą Fritz-Kolą?”. Odpowiedź była dosyć ciekawa: otóż ani Pepsi Cola, ani Coca-Cola nie pasują do lokalu ideologicznie. Krew mnie czasem zalewa w takich sytuacjach. Ja rozumiem, gdyby powiedziano, że chcemy serwować tylko jedzenie i napoje ekologiczne (co w tym przypadku akurat byłoby strzałem kulą w płot, bo Fritz-Kola ma dokładnie taki sam skład jak wspomniana Pepsi Cola). Ja rozumiem, gdyby wprost powiedziano, że pasuje to do nieco offowego charakteru restauracji. Zrozumiałbym również, gdyby wprost mi ktoś zasunął argumentem, że na tym niemieckim wynalazku się więcej zarabia. Ale mieszanie ideologii (na poważnie!) i jedzenia bywa przerażające, chyba że jesteśmy dżinistami i celem naszego życia jest rytualne zagłodzenie się na śmierć.
Ideologiczne podejście do jedzenia irytuje szczególnie wtedy, kiedy jest ono rzeczywiście dobre, a lokal przyjemny. 27 Porcji Slow Food mieści się na tyłach bloku przy ulicy Chmieleniec. Trafić tam niełatwo, a już na pewno nie dotrzecie do nich przypadkiem. Knajpka mieści się w pomieszczeniu, które kojarzy się głównie z zakładami fryzjerskimi bądź pralniami ekologicznymi: wąskie drzwi, pojedyncza sala, oszklone witryny. Jest jednak przyjemnie, trochę skandynawsko, trochę ekologicznie. W oczy rzuca się otwarta kuchnia, w której nie widać specjalnego chaosu. Podoba się zainteresowanie szefa klientami i – myślę, że naturalna – serdeczność w bezpośrednim kontakcie. To wszystko zdecydowanie na plus, bo i usiąść przyjemnie, i pogadać też miło (byle nie o ideologiach).
Menu jest skromne, ale tutaj należy się wyjaśnienie: jest to menu koncepcyjne więc zmienia się co miesiąc. Aktualne możecie zawsze sprawdzić na profilu lokalu na Facebooku. Trafiliśmy na menu czerwcowe, w którym prym wiodły produkty charakterystyczne dla początku lata: truskawki, rabarbar, ogórki małosolne, wiśnie. Do wyboru są cztery przystawki, dwie zupy, cztery dania główne i dwa desery. Ponieważ dzień był upalny wybraliśmy Chłodnik z Ogórka Małosolnego. A. niby chciała rybę, ale rabarbar do okonia trochę ją odstraszył. Zamówiła więc Żeberka Sous Vide na Humusie. Ja owoców i ryb się nie boję, więc zamówiłem rzeczonego Okonia Morskiego z Rabarbarem. Do tego był wybór specjałów z lodówki Fritz Koli, czyli picie będzie drogie. Była Yerbata, a ten napój zdecydowanie mi odpowiada. Wypiłem więc dwie. Kosztowało tyle, ile cały obiad zamawiany czasem do pracy.
Teraz przejdźmy do tego, co zjedliśmy. Chłodnik był znakomity. Na początku wydawał się zbyt słony, ale w miarę jedzenia to uczucie mijało. Był i słony i słodki i kwaśny. Naprawdę świetna zupa, którą próbowałem powtórzyć w domu i – choć nie była zła – to do pierwowzoru trochę jej brakowało. Ogromny plus. Na dania główne nie musieliśmy długo czekać. Okoń wyglądał jak z obrazka, natomiast wielkością ta porcja nie grzeszyła. Problemem był też rabarbar, który miejscami okazał się twardy. Całość była jednak przemyślana i smaczna, szczególnie przypadł mi do gustu sos truskawkowy. Gdybym zamówił podwójną porcję z pewnością w ogóle bym się nie czepiał. Żeberka były bardzo miękkie (ponoć długo się w tym sous vide gotowały), choć A. marudziła, że są trochę za słodkie. Humusu było zdecydowanie zbyt mało, przez co całe danie wyglądało raczej na śliczną przekąskę do piwa, niż główne danie obiadowe.
Teraz rodzi się fundamentalne pytanie: mieć czy być? Z jednej strony, nasze dania (pomijając kilka drobnych wpadek) były potrawami wysokiej klasy, których nie powstydziłyby się znacznie droższe restauracje. Z drugiej, zamówiliśmy je w – bądź co bądź – osiedlowej knajpce, musieliśmy to robić przy barze, a wystrój zupełnie nie przypominał ekskluzywnych lokali. Przeciwieństw w tych 27 Porcjach co nie miara. Gdyby tak jedzenia było więcej, to nie mielibyśmy problemu. A. zgłaszała jednak głód zaraz po wyjściu (a trzeba wam wiedzieć, że bywa wtedy marudna), z kolei rachunek też do najniższych nie należał. Łącznie zapłaciliśmy blisko 90 złotych (w tym 23 złote zeżarły napoje), a to nie jest kwota, jaką płaci się za codzienny obiad. Podsumowując: iść tam warto, żeby zobaczyć co też wyrosło w środku osiedla i spróbować jedzenia niezbyt oczywistego. Z obliczeń wynika, że aby spróbować wszystkich dań z menu potrzeba czterech odwiedzin miesięcznie (albo dwóch w parze). Na tyle może się skuszę.