Był kiedyś w Krakowie bar „Smok”. Stanowił jeden z niewielu punktów gastronomicznych w okolicach Dworca Głównego, tego sprzed serii remontów. Pamiętam ów bar jak przez mgłę, choć raz miałem nawet okazję coś w nim spożywać. Teraz po Smoku nie ma śladu, a rajcy miejscy zafundowali nam nowoczesne skupisko sieciówek i nie-sieciówek. Jedną z nich niedawno odwiedziłem, ale wcześniej był ma mojej trasie jeszcze Wars. Nowy, piękny Wars!
Uwielbiam pociągi. W ofertach biur podróży zawsze brakowało mi możliwości dojazdu koleją. Z tego powodu korzystam z pociągów rzadko, a z drugiej strony tak często, jak to tylko możliwe. Najczęściej przemierzaną trasą jest rzecz jasna Kraków – Warszawa i Warszawa – Kraków. Ponieważ Włosi sprzedali nam pociągi, które nie spełniają wymogów rodzimej trakcji, nadal trzeba korzystać ze starych, sprawdzonych wagonów IC. Wśród nich znajduje się odmieniony Wars. Odmieniony, bo jakiś specjalista od marketingu chwilę pomyślał i wprowadził rozwiązania znane z amerykańskich sieci fast food.
Są więc teraz w Warsie tacki, które później samodzielnie można opróżnić w przystosowanych koszach. Na stołach leży nowe, kolorowe menu, które firmuje zresztą (z imienia i nazwiska) szef kuchni Piotr Zaborowski. W menu pozycji kilka, a wśród nich nowości i klasyki: jajecznica, kanapka, flaki, kotlet, pierogi, sałatki i tak dalej. W drodze do stolicy głodny nie byłem, za to mój towarzysz postanowił zaryzykować konsumpcję Jajecznicy. Współczułem mu, bo danie wyglądało tak, jakby powstało z jaj, które jeszcze przed chwilą znajdowały się w postaci sproszkowanej. O smak nie pytałem, choć z wyglądu jajecznicy wiele można wywnioskować. To zresztą najczęściej gwałcone danie na świecie. Zwykle przygotowywane poprzez krótkie smażenie jajek na mocno rozgrzanej patelni. Oczywiście jest to błąd, a Ci, którzy nie spędzają na mieszaniu masy jajecznej co najmniej 10 minut zwyczajnie nie wiedzą co tracą. Wróćmy jednak do Warsu, który z zewnątrz ładny i odmieniony, a na talerzach chyba wciąż to samo.
W drodze powrotnej już zgłodniałem więc postanowiłem pójść w klasykę: Flaki. Dostałem moje danie po 5 minutach od zamówienia. Wyglądało tak: tacka, koszyczek z niezbyt świeżą bułką, papierowa miseczka z flakami w kolorze czerwonym i łyżka. Czerwone flaki widziałem drugi raz w życiu. Pierwszy raz zdarzyło mi się to w pewnej włoskiej knajpce w Częstochowie, gdzie były to flaczki w stylu włoskim, z oregano i świeżymi pomidorami. W Warsie chcieli zrobić klasycznie, a wyszło dziwnie. Kwaśne to było, mocno stołówkowe i znów brzydkie. Towarzysz jadł Sałatkę z mozarellą, a ona wyglądała z kolei jak… sałatka. Znaków szczególnych tym razem nie stwierdziłem, no może poza tym, że mała. Koszty – jak to w Warsie – wysokie. Jajecznica kosztowała 11,50 zł, flaki 10 zł, a sałatka 19 zł. Jeśli mielibyście ochotę na obiad z dwóch dań w pociągu musicie się liczyć z wydatkiem rzędu 30 zł. Jak to podsumować? Stara zawartość w nowym opakowaniu.
Zacząłem wpis od baru „Smok”, który przed laty czekał na przyjeżdżających i odjeżdżających z Krakowa. Teraz w podziemiach dworca możecie znaleźć wybór najróżniejszych knajp, a jedna z nich przypuściła szczególną ofensywę marketingową: 88th Street Cracow. Co to? Punkt z hot dogami, burgerami i pizzą. Ponieważ burgerów mam już serdecznie dość, a pizzę wolę włoską, zdecydowałem się na legendarne hot dogi. Generalnie bułki z parówką lubię i najczęściej spożywam je na stacjach benzynowych. Są bowiem bułki z parówką mocno niedoceniane i brakuje miejsc, gdzie możecie znaleźć takie wybitnie smaczne. Jak sądziłem, 88th Street może to zmienić. I to był błąd. Lokal zmienił jedynie sposób mówienia o hot-dogach i dołożył sporą dawkę reklamy.
Ponownie mamy do czynienia z miejscem, które garściami czerpie z amerykańskich rozwiązań fast foodowych. Ponieważ serwuje się tu jedzenie od zawsze kojarzone z amerykańskim stylem życia, nie widzę w tym nic złego. Wybór hot dogów jest dość pokaźny, od kombinacji oczywistych do bardziej zwariowanych. Ponieważ preferuję te drugie zdecydowałem się na wersję Polynesian z selerem naciowym, ananasem, zieloną cebulką i sosem tysiąca wysp. Kosztuje taki wynalazek 9 zł, więc wyobrażałem sobie gigantyczną porcję, która z powodzeniem poprawi mi nastrój po flakach z Warsu. Nic z tych rzeczy.
Hot dog w 88th Street Cracow jest mały. W zasadzie jego rozmiary są bardzo zbliżone znanych nam wszystkim porcji ze stacji benzynowych. Zasadniczą różnicą jest jednak bułka, która przypomina raczej rodzime sztangielki i jest rozcięta wzdłuż. Ot, taki domowy hot dog, stanowiący alternatywę dla nudnych parówek. Dodatków trochę na tym moim polinezyjskim daniu było, ale zupełnie nie uzasadnia to wyjątkowo wysokiej ceny. Gdyby chociaż sos był własnej roboty, a tymczasem to znany nam gotowy sos w plastikowej butelce. Niestety kolejny przerost formy nad treścią na (kolejowym) kulinarnym szlaku. Jeśli będziecie głodni i naprawdę nie żal wam kilku złotych to zjedzcie, ale specjalnie na tego hot doga jeździć nie warto.