A w RotiRoti wciąż przeciętnie

Jest na świecie takie zjawisko, jak niestandardowa promocja lokali gastronomicznych. Polega ona na ciągłym komunikowaniu nowych promocji, ofert specjalnych bądź zniżek. Zjawisko to dotyczy restauracji, które są zwyczajnie do dupy.

Ponieważ kuchnię indyjską lubimy i co nieco o niej wiemy, staramy się być na bieżąco z hinduskimi przybytkami pod Wawelem. Do tej pory z czystym sumieniem mogłem polecić jedynie Indus Tandoor na Sławkowskiej, chwalony również przez zaprzyjaźnionych Hindusów. Z entuzjazmem przyjęliśmy z kolei wiadomość, że w RotiRoti na Węgłowej nastały nowe czasy. Miało być lepiej pod każdym względem. Pamiętam ten lokal z pierwszej wizyty, kilkanaście miesięcy temu. Przedziwna kawiarnia, serwująca kombinowane szaszłyki, które w zamierzeniu miały mieć coś wspólnego z Indiami. Nie miały. Podobnie dahl, będący czymś pomiędzy sosem pieczeniowym, a cienką pomidorówką. Do tego dochodził idiotyczny układ lokalu, z otwartą kuchnią i ladą, skierowaną wprost na ścianę. Przypominało to raczej sklep mięsny niż restaurację.

Poza ciekawością był jeszcze inny powód ponownej wizyty. RotiRoti jest ostatnio niebywale aktywne marketingowo, a wśród kolejnych niestandardowych promocji typu „jedz ile chcesz” pojawiły się zakupy grupowe. Zwykle stanowią one początek końca pojawiających się tam lokali. Jeśli nie potraficie gotować, to żadne kupony was nie uratują, a wręcz przeciwnie – już zawsze będziecie uważani za lokal, serwujący kolacje poniżej 10 zł.

Poszliśmy jednak pełni nadziei, bo i stolik trzeba było zarezerwować, a i opinie w sieci jakby pozytywne. Zaczęło się standardowo: dziwny układ z otwartą kuchnia przy wejściu pozostał. Tak mi się zdaje, że kuchnię można i wypada pokazywać wtedy, kiedy mamy sprawnego kucharza, efektowne sprzęty i widowiskowo przyrządzane jedzenie. Co widzimy w RotiRoti? Grupę krzątających się kelnerek / barmanek. Mocno podejrzany parownik, w którym lądują wszystkie dania i nie wiem, czy mają tam utrzymać temperaturę, czy to ustrojstwo służy też do podgrzewania. W każdym razie estetycznie nie jest, interesująco też nie. W dalszej części lokal stracił swój kawiarniany klimat i bardziej przypomina indyjską restauracyjkę. W sumie, jeśli zapomnicie o tej ladzie, to jest całkiem przyjemnie. Ja akurat siedziałem w pierwszej sali więc – pechowo – miałem idealny widok na to, co wyczynia się w kuchni.

Zamówienie złożyliśmy dosyć sprawnie. A. wybrała dal (bo klasyki wypada sprawdzić), a ja kremową zupę z kurczakiem i przyprawami. Kremowa to ta zupa na pewno nie była, a przyprawy gdzieś zniknęły. Dodatkowo okazała się letnia – widocznie parownik nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Dahl z kolei był dziwną żółtą breją, w której ciężko doszukać się indyjskich smaków: kminu rzymskiego, kurkumy, imbiru czy gorczycy. Jeden plus, że akurat był ciepły. No kiepskie te zupy były strasznie, a czekać musieliśmy na nie bardzo długo. W menu standardowym kosztują po 7,90 zł i z pewnością nie są warte swojej ceny. Przy okazji przypominam jak dahl powinien wyglądać.

Drugie dania zamówiliśmy wegetariańskie, bo uwielbiamy ser panir, ale robić go nie mamy czasu.  Korzystając z okazji zamówiliśmy więc klasyczny Palak Paneer i wersję Kadhai Paneer z cebulą i papryką. Ciekawe jest to, że w sieci i książkach brak konsekwencji w nazewnictwie: dal czy dahl czy dhal czy daal i panir czy może paneer albo nawet paner. Tu cytaty bezpośrednio z karty. Do dań głównych dostaliśmy Raitę oraz dwa placki Roti. Całość dotarła szybciej niż zupy (choć również zaliczyła postój w parowniku) ale doznania smakowe były podobne. Nie zrozumcie mnie źle, to dało się zjeść. Z Indiami miało jednak niewiele wspólnego. Ktoś zapomniał o przyprawach. Ktoś zapomniał, że Panir – mimo iż pyszny – jest raczej mdły i potrzebuje wyrazistego otoczenia. Dania praktycznie nie zawierały chili, bez której nie ma kuchni indyjskiej. Najlepsza z tego wszystkiego była Raita, ale zrobienie akurat tego dodatku nie wymaga od kucharza szczególnej filozofii.

RotiRoti

Na koniec pojawił się deser, czyli Gajar Halwa. Wcześniej nie miałem okazji próbować takiej chałwy, zrobionej z marchewki i podanej z lodami. Była całkiem niezła. Zdecydowanie najlepszy punkt miernej kolacji.

Z poprawy w RotiRoti nici. Za mało Indii w tej indyjskiej kuchni. Za mało zmian z zewnątrz i kiepskie zmiany wewnątrz. Ceny nieco niższe, niż w bardziej utytułowanej konkurencji. Zamówione (duże, bo są też małe) porcje kosztują standardowo ok. 20 zł, przy czym nie są to dania gigantyczne. Do tego dodatek w postaci ryżu lub placka od 4 do 6 zł, a Raita kolejne 7 zł. Za kolację dla dwóch osób musicie więc wydać ponad 70 zł, a to nie jest mało. No chyba, że skorzystacie z jednej z rozlicznych, niestandardowych promocji.

Wystrój: 5

Obsługa: 5

Menu: 7

Jedzenie: 4