Są miejsca, które nie potrzebują wiele czasu aby zelektryzować społeczność lokalną. Alebriche to jedno z nich, bo ledwie otwarte, a już zdążyło sporo namieszać. Wśród krytyków i znajomych.
Mamy z A. słabość do kuchni meksykańskiej. W Meksyku jeszcze nie byliśmy więc przypuszczam, że chodzi o poziom ostrości, który jest w stanie sprostać naszym – nieco wyśrubowanym – oczekiwaniom. Do tej pory z „meksykami” w Grodzie nie było najlepiej. Mamy niezniszczalne Taco na Poselskiej. Narzekań niby nie ma, ale coś mi mówi, że serwowane tam placki wiele wspólnego z Meksykiem nie mają. Jest natomiast ostro, obficie i ładnie (w tej sali na dole, po lewej). Dalej Manzana, z której wyszliśmy głodni, a podane specjały charakteryzowały się temperaturą pokojową. Co zaś się tyczy The Mexican na Floriańskiej, to wart uwagi jest jedynie dostawca sernika. Nie wiem czy Zorro akurat ciastami ratował ciemiężonych Kalifornijczyków, ale całkiem zabawa ta maskarada.
Meksykańskie bary w marketach pomijam, klawiatury szkoda, i przechodzę do miejsca, gdzie szlak trafia warszawską. Tego Burrito Buffetu trudno nie lubić. Świeże (bo widać), bez wielkich udziwnień (choć menu niebezpiecznie się tam wydłuża), na kolanie albo na wąskiej ladzie, albo w ogóle na ulicy. Street food w wersji „okołomeksykańskiej” nie udaje i chce smakować. Dalej już pustka. Kilka barów otwierano i jeszcze szybciej zamykano. Trudno się dziwić, bo polska recepta na kuchnię meksykańską to wrzucić kurczaka do tortilli, zalać sosem pomidorowym i roztopić ser. Smutne.
Wróćmy do meritum tekstu, czyli na Karmelicką. Alebriche bez wątpienia próbuje być autentyczne. Niewielka ale przyjemna sala, stoliki z białymi obrusami (i jeden jedyny bez obrusu, przy którym akurat bezwiednie usadowiła się A.), bar, cztery fotele. I tyle. Na wejściu atakuje nas uśmiechnięta kelnerka i wręcza dwie karty. Co ciekawe, A. dostaje po polsku, a ja po angielsku. Na importowanego chyba nie wyglądam, ale grzecznie zaczynam studiować menu. Dosyć ograniczone, próżno szukać polsko-meksykańskich klasyków. Ważniejsze jednak nie „co”, ale „jak”. W polskiej wersji menu, dania pozbawione zostały kurczaka. Obcokrajowcom natomiast wciskano to zwierzę wszędzie, z oczywistych względów pomijając jedynie desery i napoje. W Polsce (i nie tylko) często bywa tak, że czytanie angielskich tłumaczeń kart już samo w sobie sprawia wiele radości klientom. Tu jednak wyraźnie pominięto jeden, konkretny składnik. Kura nad Wisłą źle się kojarzy, czy nie wierzymy w istnienie obcokrajowca-wegetarianina? Pytanie ważne i godne uwagi.
Teraz jedzenie. Wybór ograniczony, a to zawsze pozytywne. Kilka klasyków jest, A. zamawia na przykład Tostadę, ja Enmoladas. Pytam o znikającego kurczaka, w odpowiedzi otrzymuję możliwość zamówienia wersji z rzeczonym drobiem. Jak dają, to brać! Poza tym dwie zupy: aztecka i krem z fasoli. Do picia domowa (niestety ciepła) lemoniada i Horchata. To taki meksykański napitek z mleka kokosowego i cynamonu (choć wersji tego co niemiara – od Gwatemali po Stany Zjednoczone).
Zupy ciekawe. Aztecka lepsza, bo bardziej dostosowana do naszego wyobrażenia o latynoskiej kuchni. Jest dosyć pikantnie, pomidorowo i treściwie. Jeśli robisz zupę z tortilli to tak być zresztą musi. Krem z fasoli dziwny, bo raz, że rzadki, a dwa, że mocno czuć śmietanę. Ser z menu nie jest w tym przypadku startą goudą (jak w większości polskich barów) więc warto się przygotować na fetę w zupie.
Po niezłym starcie było już gorzej. Enmoladas wygląda efektownie, bo ten ciemny i gęsty sos czekoladowy (tak, wiem, że to uproszczenie i wiem, że ma 30 składników) musi wzbudzać emocje. Niestety, jest zwyczajnie gorzki. Miałem okazję wcześniej jeść mole, raz nawet stworzyłem ten sos własnymi rękami. To z Alebriche miało złożony i ciekawy smak, ale było gorzkie. To irytowało. Druga rzecz to kurczak. Żałuję, że znam angielski, bo pewnie bym się o tego ptaka nie upomniał, a tak dostałem dosyć podłe wiórki, pochodzące z mocno gnębionego za życia drobiu. Tostada wyglądała dobrze, ale czemu była zimna? Długo zastanawialiśmy się nad tym daniem. Smaczne, ale chłodne. Google nie informuje o zimnych tostadach więc, kierując się własnym instynktem i gustem, uważam, że był to błąd.
Rachunek wyniósł 56zł, za dwie osoby. Zupa 8zł i 12zł, dania z tortillą około 13zł. Droższe są dania główne, ale wszystkie w okolicach 20zł. Niewiele, jednak zupełnie nie pociesza w obliczu meksykańskiego dramatu. Wcale nie chodzi o dramat w Alebriche. Chodzi o fakt, że jedyna autentyczna restauracja meksykańska w tym mieście podaje przeciętne jedzenie. Jak wobec tego oceniać pozostałe, i co jest gorsze?