Kuchnia bałkańska pod Wawelem leżała, kwiczała i wołała o pomoc. Ratować próbowali ją nieliczni, zwykle z mizernym skutkiem. Wielki huk towarzyszył otwarciu mocno przeciętnej Bałkaniki, a nowomodnie wyglądające ćevapi ze Streat Slow Food nie wystarczą, nawet tym raczkującym w temacie. Na szczęście ktoś przyszedł z odsieczą i po skutecznej batalii okupuje lokal na piętrze przy Floriańskiej 39. Nie wiem czy pisać o Balkan Express Grill więcej, bo im więcej klientów tym większe zagrożenie, że pożrecie mi wszystkie Pljeskavice.
Pljeskavica to taka bałkańska świnka morska. W przypadku gryzonia ani to świnka, ani morska, a w przypadku Pljeskavicy ani to kebab, ani hamburger. Na pierwszy rzut oka przypomina znane nam germańskio-tureckie wersje kebabów w bułce. Jak zajrzycie do środka okaże się jednak, że w lepinji (bałkańska wersja pity) kryje się coś w rodzaju burgera z mieszanego mięsa mielonego. Mogą oczywiście istnieć różne wariacje standardowej Pljeskavicy. Wśród najpopularniejszych znajdą się: Susam (panierowana w sezamie), Punjena (faszerowana, najczęściej serem i boczkiem) i Gurmanska (z serem i boczkiem). To tyle na temat otoczki i głównego składnika. A jakie dodatki? Tutaj sprawa wcale nie jest taka prosta.
Jeśli jecie Pljeskavicę gdzieś w Belgradzie to dadzą wam lepinję z mięsem i zapytają czy coś do tego chcecie. Pal licho, jeśli będą mili i zapytają po angielsku. Pal licho, jeśli dodatki będą widoczne w pojemnikach. Pal licho, jeśli cokolwiek kumacie z bałkańskich języków. Jeśli jednak żadna z tych opcji was nie dotyczy, to macie problem. Istnieje nawet spore zagrożenie, że zjecie suchą bułkę z mięsem. Nic wam bowiem nie powie paradajz, luk, ani ljutenica. Może ewentualnie coś zacznie świtać na hasło ajwar, bo ten dodatek mocno rozprzestrzenił się na świecie. W każdym razie dodatki do Pljeskavicy powinniście wybierać sami i komponować je tak, aby wam smakowało. Dokładnie tak jest w Balkan Express.
Lokal mieści się w jednej z tych bram przy Floriańskiej, która wcześniej nie zwracała mojej uwagi. W podworcu od razu zobaczycie misternie wymalowaną elewację wewnętrznego budynku, która informuje, że właśnie tu zjecie po bałkańsku. Kiedy przekroczycie próg może was ogarnąć konsternacja, bo znajdziecie się w przedpokoju. Dopiero wspinając się po wąskich schodach na piętro będziecie mogli poczuć się jak w Belgradzie, Sarajewie czy Podgoricy. Kilka niewielkich stolików, obrusy w czerwoną kratkę i bliźniacze zasłony, do tego menu wypisane na ścianie i dosyć spory bar. Nie jest to wnętrze, które zapamiętacie, a wielu pewnie będzie się wzdrygać i krzywić. Mnie to nie przeszkadza, bo skoro decyduję się na konsumpcję bułki z kotletem mielonym bez pomocy sztućców, to nie oczekuję świec i kieliszków.
Jeden minus jednak znalazłem, a są to wspomniane sztućce i talerze. Niestety w Balkan Express jemy i pijemy z plastiku, co troszkę irytuje. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby ów lokal otworzyć, a taka pierdoła może zniechęcić do niego kilku średnio wymagających gości. Do przemyślenia i poprawy.
Jak to w barach szybkiej obsługi bywa, zamawiacie samodzielnie przy kasie. W menu króluje oczywiście Pljeskavica w najpopularniejszych odmianach, a obok niej inny klasyk: Ćevapi. Menu nie sprzyja niestety wegetarianom i osobom na diecie, bo ograniczono je przede wszystkim do wspomnianych klasyków, których podstawą musi być mięso. W przyszłości warto pomyśleć o delikatnych modyfikacjach. Zamawiamy dwie różne Pljeskavice. Dla mnie Gurmanska z serem i boczkiem, a dla towarzyszki (A. nadal na emigracji) Sasam, czyli model panierowany w sezamie. Głodni byliśmy więc dodatkowo zaordynowaliśmy sobie po Sałatce Szopskiej i frytki z ajwarem „na pół”. Poza tym cola (uwaga, poza Fritzem jest też ta standardowa) i herbata.
Z początku byliśmy w Balkan Express sami, a towarzyszyła nam jedynie bardzo miła pani z obsługi oraz bałkańskie rytmy z głośników. Dla dociekliwych: nie był to znany i lubiany turbofolk, Maciej Maleńczuk, ani tym bardziej Goran Bregović. Po kilkunastu minutach zostałem wezwany do baru celem wybrania dodatków. Poprosiłem tradycyjnie: czerwoną i białą cebulę, pomidora, świeżego ogórka, białą kapustę, ljutenicę (rodzaj pikantnego ajwaru) i trochę sosu urnebes, którego wcześniej nigdy nie próbowałem. Dowiedziałem się, że pochodzi z rejonów Nišu w Serbii, a składa się z ostrych papryczek i białego sera. Towarzyszka była do niego bardziej przekonana i – podchodząc do baru w drugiej kolejności – poprosiła wspomnianego sosu znacznie, znacznie więcej. Usadowiliśmy się na krzesełkach, a na stole pojawiły się średniej wielkości sałatki i dosyć spore frytki. W pomieszczeniu zrobiło się natomiast dość gwarno, bo w międzyczasie lokal nawiedziło jeszcze kilku głodnych klientów.
Większy ruch nie miał jednak specjalnego znaczenia, bo to co wyczynialiśmy przy stole można określić jednym słowem: „pożeranie”. To nie było „jedzenie”. Nie było w tym również cienia „degustacji”. Zwyczajnie chwyciliśmy za chrupiące lepinje i z uśmiechem na ustach pochłanialiśmy kolejne kęsy bałkańskiego wynalazku. Nie lubię patetycznych opisów smaku jedzenia więc uwierzcie mi na słowo: to było bardzo dobre i chcecie to zjeść. Nie zapłacicie wiele, bo wspomniany zestaw kosztował nas 60 zł, a wszystkiego nie zjedliśmy bo żołądki mamy widać zbyt małe. Sama Pljeskavica z pewnością stanowi porcję damską, a wzbogacona o frytki lub sałatkę jest już pełnoprawnym daniem męskim. Podsumowując, idźcie, próbujcie: ovo je Balkan u Krakovu!
Wystrój: 5
Obsługa: 8
Menu: 7