Jakoś latynosko nam się w mieście zrobiło. Pimiento na Rynku, szemrane kubańskie burgery na Jagiellońskiej i Brazylijczycy, którzy od roku okupują podwórko na tyłach księgarni naukowej. O tych ostatnich dziś będzie, w ramach relacji z leniwego, pierwszomajowego popołudnia.
O Carioce, która z malutkiego fast fooda na Starowiślnej przeistoczyła się w „Resto Bar” przy Krupniczej, mówiło mi wielu. Ostatnimi czasy na Rynek jakoś jednak nie po drodze, a to z powodu tłoku, a to z powodu turystów, a to z powodu coraz bardziej ograniczonej oferty tamtejszej gastronomii. Nadszedł jednak 1 Maja i emigranci wrócili do starego kraju. Emigranci mają z kolei taka przypadłość, że po powrocie zawsze ciągnie ich na Rynek – mógł ktoś w końcu te paręset lat w cegle ukraść, wywieźć, sprzeniewierzyć. No i co wtedy? Koniecznie trzeba iść sprawdzić, czy cegły leżą dalej.
W dni wolne od pracy zderzacie się w rejonie Starego Miasta z kilkoma kłopotami. Jeśli jedziecie samochodem kombinujcie, bo tego samego wolnego miejsca szuka jeszcze tuzin podobnych. Jeśli macie ochotę na lody uzbrójcie się w cierpliwość, bo do tego samego Sycylijczyka pędzą dziesiątki podobnych. Jeśli natomiast chcecie coś zjeść to wiedzcie, że chcą tego wszyscy zgromadzeni, a na chodnikach zaczynają pojawiać się niespotykane zwykle kolejki wytrwałych, oczekujących na wolny stolik. W takich okolicznościach wycieczka na Krupniczą wydała się niezłym pomysłem – z dala od tłumu, z wyjątkowo szkaradnym szyldem i logotypem, Carioca nie zachęca przypadkowego przechodnia.
Pierwsze zaskoczenie to pustki. W kameralnej sali nie było nikogo, co zwykle wzmaga moją czujność. A. nie robiło to różnicy, bo i tak natychmiast pobiegła do ogródka, gdzie biesiadowało kilku latynosów. Już lepiej – pomyślałem – zajmując jeden ze stolików pod parasolkami. Niezwłocznie zajęła się nami ekstremalnie miła kelnerka, podając dość obszerne menu, które z pewnością projektował grafik od logotypu.
Głodni byliśmy, a więc zamówienie nie mogło być małe. A. bez zastanowienia wskazała na Frytki z manioku (mandioca frita), podawane z sosem „Carioca” i maracujowo-majonezowym (18 zł). Ja uznałem, że trzeba próbować lokalnych specjałów więc druga przystawką miało być Brazylijskie salgados nadziewane kurczakiem i serkiem requeijão (Maxi coxinha de frango), podawane również z sosem „Carioca” (16 zł) i „vinagretem”. Nad daniami głównymi zastanawialiśmy się nieco dłużej, a ostatecznie wybór padł na Feijoadę, czyli rodzaj gulaszu z czarnej fasoli, mięsa wołowego, wieprzowego, kiełbasek i boczku, podawany z couve (jarmuż smażony), ryżem i farofą dla mnie i Feijão com bacon (Czarna fasola po brazylijsku z boczkiem, cebulą i czosnkiem, couve, ryż i farofą) dla A. Do tego dwa smoothie: z marakui oraz z acai i sokiem z guarany.
Jak mawia stare porzekadło: ostatni będą pierwszymi i na naszym stole najpierw pojawiły się napoje. Wyglądały efektownie, jednak chyba zbyt wysoko podnieśliśmy im poprzeczkę po eskapadzie do Tajlandii, gdzie tego typu napitki nie miały sobie równych. Te w Carioce były albo zbyt kwaśne (marakuja), albotrochę mdłe (acai). Po dodaniu soku z pomarańczy osiągnęły jednak zdatność do przyjemnego spożycia.
Przystawki zaserwowano nam równocześnie. A. z początku marudziła, że tych frytek trochę mało jak na 18 zł, ale smak wszystko jej wynagrodził. To były naprawdę świetne frytki i pisze to człowiek, któremu zwykle wszystko jedno jak ktoś smaży ziemniaki. No było to chrupiące, ciepłe i smażone, a jako dodatek podano majonez, czyli nie mogło być niedobre. Podobnie przedstawiała się sytuacja z Salgadas, które okazały się sporymi, chrupiącymi kulkami wypełnionymi mięsem z kurczaka. Ten farsz wybitny nie był , do czego zdążyłem się przyzwyczaić przy okazji kontaktów z kuchnią Karaibów i Ameryki Południowej. Ot, ugotowano kurę i zmieszano z serem – niby nuda, ale forma trochę inna więc ekscytacja podczas jedzenie pozostała.
Dania główne prezentowały się… identycznie. Otrzymaliśmy pokaźną ilość fasoli zmieszanej z mięsem, do tego ryż posypany żółtym pudrem (to farofa, czyli prażona mąka z manioku – uwaga! słone!) i smażony jarmuż. Zastanawialiśmy się chwilę, czy ten jarmuż pojawił się dlatego, że rodowici Brazylijczycy go spożywają, czy dlatego, że moda nad Wisłą ma swoje wymogi. Wikipedia podpowiada, że faktycznie stosuje się go w daniach z Ameryki Południowej. Punkt dla Carioki. Obie propozycje były smaczne, a ich ilość z pewnością zadowoliłaby amazońskiego poławiacza anakond. Z tego powodu – mimo szczerych chęci – nie udało nam się dokończyć naszych dań.
Rachunek wyniósł 110 zł, co jest rozsądną propozycją. Nie ma zagrożenia, że z Carioki wyjdziecie głodni, a większości pewnie będą odpowiadać smażone bulwy manioku, panierowane naleśniki i fasola, przypominająca nieco rodzimą fasolkę po bretońsku. W ciepły letni wieczór pewnie ożywa również ogródek, zacisznie położony na tyłach lokalu, z dala od ciągów komunikacyjnych. Lokal oferuje zresztą dosyć ciekawy wybór destylatów, co jeszcze bardziej zachęca do wieczornych odwiedzin, które postaram się wkrótce uskutecznić. Jeśli jednak oczekujecie dań wymyślnych i nietypowych to musicie przemyśleć sprawę, bo kuchnia latynoska z rzadka oferuje takie atrakcje.
Carioca, Krupnicza 7
PLUSY:
- Proste, smaczne i ogromne dania kuchni brazylijskiej
- Sprawna i miła obsługa
- Zaciszna lokalizacja
MINUSY:
- Paskudna oprawa graficzna
- Przeciętne smoothie
- Menu oparte na kuchni brazylijskiej może być uznane, za nudnawe i monotonne