Jeśli jest jakiś rodzaj kuchni, w temacie którego wyjątkowo lubię się wymądrzać, to jest to kuchnia indyjska. Po pierwsze, podoba mi się połączenie prostoty wykonania i złożonego efektu końcowego. Po drugie, próbowałem jej w oryginale azjatyckim i tym importowanym, szeroko rozpowszechnionym na wielkiej wyspie, za kanałem. Po trzecie, bardzo łatwo hinduskie dania spieprzyć, co ułatwia jednoznaczną ocenę wielu lokali i kucharzy.
Ostatnim razem indyjska myśl kulinarna pojawiła się na tej stronie przy okazji Hindus Indian Food. Wstyd się przyznać, ale – pomimo niezłej oceny – po raz drugi tego food trucka nie odwiedziłem. Jakoś ciągle mi na Zabłocie nie po drodze. Znacznie bliżej jest na Krakowską, gdzie otwarto lokal, który odwiedzałem z ogromną, przeogromną wręcz nadzieją.
Tak jak w wieku przedszkolnym z utęsknieniem wyczekiwałem urodzin, tak tym razem odliczałem godziny do momentu, aż zjem coś w Curry up. Opis lokalu jak na razie ogranicza się do czterech wyrazów, które mnie zupełnie wystarczają: Oryginalny Azjatycki Street Food. Uliczne jedzenie lubimy, azjatyckie jedzenie też lubimy, a azjatyckie uliczne jedzenie lubimy najbardziej. Słowo „oryginalny” pomijam, bo znów mi ktoś zarzuci, że się niepotrzebnie czepiam.
Mieści się ów Curry up przy Krakowskiej 29. Nie mam zielonego pojęcia, czy wcześniej w mikroskopijnym pomieszczeniu gotowano, czy też prowadzono inną działalność gospodarczą. W każdym razie jest tam ciasno: trzy stoliki, łącznie około ośmiu miejsc siedzących i jedna lada. Może się więc zdarzyć, że konsumować uliczne jedzenie będziecie w jedyny słuszny sposób: na stojąco lub na najbliższym krawężniku.
Przyszliśmy w grupie dwuosobowej. Od początku dało się zauważyć, że obsługa (a w zasadzie jeden z jej członków, który odpowiada za wydawanie i przyjmowanie zamówień) stara się, aby w lokalu panowała swojska i bezpretensjonalna atmosfera. Niektórych ten model spoufalania może drażnić, ale szczere intencje, lekko podszyte wiarą w to co się robi, zawsze wzbudzają moją przychylność. Z początku musicie odstać swoje, bo miejsc mało, a chętnych dużo. W tym czasie warto przestudiować krótkie menu, ręcznie wypisane nad ladą. Podzielone zostało na trzy zasadnicze części: „z ryżem”, „street food” i „do picia”. Zwykle nie wspominam o menu napojów, ale tym razem będzie wyjątek. Mieliśmy do wyboru lassi mango lub różane, była wietnamska kawa, były regionalne herbaty i były napoje, których nazwy nie wspomnę. Wybraliśmy lassi mango, które od razu zaserwowano nam w plastikowych kubeczkach. Napój był trochę gęstszy i słodszy niż zapamiętany z Indii, ale z pewnością dobrze zainwestowałem te 7 zł.
Kolejne 21 zł przeznaczyłem na trzy pozycje z menu „street food”. Wybór padł na Bhel Puri, określone w menu jako „najlepsza sałatka na świecie”, Onion Bhajia, czyli smażone ciastka cebulowe oraz Wontony z wołowiną i krewetkami. Towarzysz widocznie mniej głodny (i relatywnie mniejszy ode mnie) więc w bliźniaczym zamówieniu pominął Onion Bhajia. Czekaliśmy kilka minut, dzięki czemu udało się upolować miejsce siedzące. Po raz kolejny przydatna okazała się otwartość obsługi, która co rusz zapewniała, że pamięta o wszystkich zamówieniach. Finalnie odebraliśmy pięć papierowych talerzyków z jedzeniem. W zasadzie nie ma się co rozpisywać: wszystko było dobre. Pierożki okazały się chrupiące, dosyć obficie wypełnione farszem. Do cebulowych krążków dobrze pasował słodki sos, a sałatka z preparowanego ryżu i tony świeżej kolendry stanowiła wyjątkowo lekkie i odświeżające uzupełnienie.
Przyczepię się tylko do jednej rzeczy (bo muszę i chcę): trzeba mi więcej ostrości! Ani dania, ani też sosy nie miały w sobie odpowiedniej dawki kapsaicyny, którą lubię i której wymagam od kuchni azjatyckiej. Może wprowadzić różne rodzaje sosów? Może spróbować z prostym zabiegiem oznaczenia ostrości w menu? Nie próbowałem dań z ryżem, które tego dnia ograniczały się do hindusko-brytyjskich klasyków: Butter Chicken, Dal Tadka i Chole Masala. Podsłuchując jednak opinii z sąsiednich stolików upewniłem się tylko, że również w tych potrawach zostało sporo miejsca na dodatkowego kopa.
W podsumowaniu wypada napisać jedno: idziemy w dobrym kierunku. Kiedyś było tak, że hinduskie jedzenie kojarzyło się jedynie ze smażonym kurczakiem, zasypanym toną sproszkowanej mieszanki curry. Potem pojawiły się restauracje, które indyjskie dania zaczęły przyrządzać na przyzwoitym poziomie, ale ceny pozostawiały jeszcze wiele do życzenia. Dziś macie już co najmniej dwa miejsca, gdzie nie wydacie fortuny, a zjecie dobrze i egzotycznie.
Wystrój: 6
Obsługa: 9
Menu: 9