Rzecz stała się niesłychana! Dwóch znamienitych recenzentów kulinarnych posprzeczało się o to, czy też Kraków do życia i pracy się nadaje, czy może jednak się nie nadaje. Lekkiej pikanterii całej tej komicznej sytuacji dodaje fakt, że obaj reprezentują to samo wydawnictwo i obaj usiłują pisać po polsku lepiej, niż faktycznie potrafią. A co na to Kraków? Jak to zwykle bywa, obronił się sam, a przy okazji znów zaserwował mi bardzo udanego falafela.
Najpierw odezwał się znamienity recenzent z Warszawy, który zasłynął w świecie tym, że zajął czwarty stołek jurora w programie Top Chef. Okazało się, że ów „warszawianista”, „warszawista”, czy jak tam siebie chce nazywać, obraził się na moje miasto, bo do pracy się ono zupełnie nie nadaje. Dlaczego się nie nadaje? Oj, powodów pan recenzent znalazł co najmniej kilka.
Przede wszystkim miasto korkują turystyczne meleksy, co sporo mówi o rejonach w jakich autor – rzekomo Kraków znający – zwykł bywać. Na domiar złego co godzinę grany jest hejnał z wieży mariackiej, a przecież wszyscy go już znają na pamięć. Strach pomyśleć co by to było gdyby Tatarzyn biednego hejnalisty nie ustrzelił – pan recenzent byłby zmuszony słuchać tegoż hejnału jeszcze dłużej, a pamięć z pewnością by owego procederu nie zniosła. Dołóżmy do tego jeszcze tłumy turystów i dorożki, których przecież w stolicy nie uświadczysz, a także fakt, że Krakowa „wojną nie przeorano” i maluje nam się obraz żywcem z filmu grozy wyjęty. Aż dziw bierze, że udało się mnie (i kilku innym osobom) przetrwać te 30 lat w owych wszędobylskich „oparach absyntu i arabeskach dymu papierosowego”. Uwaga! Jeśli kiedykolwiek użyję podobnych związków frazeologicznych nie wahajcie się i szczerze mnie opierdolcie. Do tego służy pole z komentarzami u dołu strony. Przydałoby się to zresztą recenzentowi Nowakowi w kilku innych przypadkach. Poniosło go bowiem do tego stopnia, że aż stworzył czasownik „badziarzyć”. Pewnie chodziło o „bradziażyć”, czyli włóczyć się po knajpach. Nie dość, że jest literówka, to jeszcze błąd ortograficzny i niespecjalne poprawne użycie na siłę wciśniętego do tekstu trudnego wyrazu. Zbyt trudnego nawet dla redakcyjnego korektora. Co tu dużo mówić: bzdura na bzdurze w tym tekście, ot, tylko po to, żeby kontrowersja była i lokalny czytelnik odszedł sprzed ekranu zadowolony.
Nie trzeba było długo czekać, aż tu nagle odezwał się recenzent z Krakowa. Ten najbardziej pod Wawelem znany i często nadużywający składni, z której zwykł korzystać Mistrz Yoda. O ile recenzje kulinarne Wojciecha Nowickiego bywają irytujące, co wynika przede wszystkim z charakterystycznej maniery, dziwnego budowania zdań i przesadnego wykorzystywania zwrotów archaicznych, o tyle początek wspomnianej odpowiedzi niezwykle przypadł mi do gustu. Dawno tak dobrze się nie bawiłem jak czytając kolejne akapity o Warszawie i jej podobnych Pekinach, Szanghajach czy innych Dubajach. Fajne było wytykanie braku logiki w tekście Nowaka, fajne były wskazania, że w Krakowie istnieje też coś poza obrębem plant.
Szkoda tylko, że krakowski redaktor na tym nie poprzestał, bo z czasem wpadł w pułapkę mitycznej krakowskości, która niektórym działaczom i aktywistom każe tworzyć z naszego miasta gigantyczną pozytywkę i nienaturalną ozdóbkę, którą miasto nigdy nie jest i być nie powinno. Tak panie recenzencie, miasto to również bohomazy na ścianach i murach. Tak panie recenzencie, w miastach bywają plastikowe okna, a handlarze pamiątkami często-gęsto próbują wcisnąć turystom co tylko wyprodukują chińskie rączki we wspomnianych już Szanghajach. I wreszcie tak, czasem miasto bywa brzydkie, bo piękne fasady towarzyszą zwykle tym skupiskom, którym do organizmów miejskich jeszcze bardzo wiele brakuje. Odsyłam więc na obserwacje do tych „brzydkich” Londynów, Hamburgów czy innych Paryżów, gdzie tej „hańby” nieco więcej niż w naszym poczciwym Krakowie.
A skoro już jesteśmy przy tym co brzydkie to odgrzebię lokal, o którym miałem napisać jakieś pół roku temu… a może i jeszcze wcześniej. Szalom Falafel przy Jakuba z pewnością należy do grupy tych miejsc, które nie sprostałyby wymaganiom estetycznym znamienitego recenzenta. No brzydkie to miejsce przeokrutnie, a rywalizować z nim może jeszcze tylko budka z argentyńskimi pierogami Cafe Del Viso. Ta brzydota atakuje już od zewnątrz, przyjmując postać pokreślonych kredą drzwi i przedpotopowego menu ze zdjęciami kilku potraw. Wewnątrz nie jest lepiej, choć nie można odmówić autorom pewnego tupetu, który świadczyć może wyłącznie o autentyczności. Zwykle tak jest, że jeśli wystrojowi lokalu poświęca się niewiele uwagi to znak, że jedzenie ma bronić się samo. I tak jest też w tym przypadku. Lokal, który w najlepszym razie przypomina zaplecze piekarni, oferuje swoim klientom w zasadzie jedno danie: Falafela. Pozostałe pozycje z menu stanowią jedynie tło, a powołano je do życia chyba tylko po to, żeby głównemu bohaterowi było trochę raźniej na świecie.
Rzeczony falafel kosztuje 12 zł. Oczywiście wykonywany jest na poczekaniu, a sami możecie zdecydować, czy zaserwują wam go z pikantnym sosem, czy może obejdziecie się bez niego. Dodatki są zdecydowanie ciekawsze niż w przypadku falafeli z krakowskich kebabiarni – jest sporo hummusu, są świeże warzywa. Pomimo dosyć misternej konstrukcji finalnego produktu da się go pochłonąć bez nadmiernego paprania i utraty połowy składników. Innymi słowy: nic wam nie powinno z pity wypaść.
Smakiem Szalom Falafel również miażdży rywali, bo unika powszechnej tendencji wysuszenia falafeli na wiór. Jest faktycznie smacznie i autentycznie, o czym świadczy również język w jakim do Was piszą: angielski i hebrajski. To akurat mnie troszkę irytuje, bo jednak w Krakowie jesteśmy i choćbyśmy adresowali nasze dania wyłącznie do przybyszów znad Morza Martwego, to ulotki wypadałoby też wyprodukować po polsku. Z drugiej strony ilość wspomnianych gości z Izraela świadczyć może wyłącznie na korzyść tego miejsca. Za każdym razem na nich trafiam i widać, że z wizyt przy Jakuba czerpią sporo satysfakcji. Pamiętajcie tylko: w szabas nieczynne!