Jakiś czas temu zauważyłem, że spożycie dalekowschodniego obiadu nie nastręcza w Polsce trudności. Liczba tanich barów chińsko-wietnamskich równa się, lub nawet przewyższa liczbę rodzimych barów mlecznych. Biorąc pod uwagę rosnącą popularność sushi barów można dojść do wniosku, że Polska Azją stoi. Problem zaczyna się wtedy, kiedy mamy ochotę na coś innego i ciut bardziej wyszukanego. Pamiętajmy jednak, że nadal chcemy pozostać w okolicach konfucjańskiego kręgu kulturowego.
Dalekowschodnich przybytków mamy w Krakowie bez liku. W większości są to tanie chińskie bary, których menu można wyrecytować z pamięci, o każdej porze dnia i nocy. Są wśród nich te ciekawsze, jak choćby bar przy Kadeckiej, w którym należy uważać, aby nie przykleić się do świeżo wytartego stołu. To wycieranie ma w sobie zresztą coś z filmów Barei. Jeśli kojarzycie scenę czyszczenia miski po gryczanej w „Misiu”, to na pewno wiecie, o co mi chodzi. Nie ulega jednak wątpliwości, że spośród chińsko-wietnamskich jadłodajni ta zasługuje na uznanie. Brałbym jednak na wynos, w trosce o ubranie, a właściwie jego zapach. Inne bary, które warto wymienić, to pewnie sieć Hoang Hai, która zwykle nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Jest Mekong w Bonarce, gdzie – przy odrobinie szczęścia – uda wam się nie przesiąknąć zapachem tłuszczu. Legendy krążą na temat lokali przy Mogilskiej i Lea. Ten ostatni wypróbowałem, jednak nie jestem zwolennikiem sushi z kurczaka. Wybaczcie.
Mamy więc pod Wawelem chińsko-wietnamski dobrobyt. Cichaczem, jakby od niechcenia, wyrosły nam również japońskie przybytki, które czają się w każdym zakątku Starego Miasta. Są wśród nich te gorsze, jak Genji, któremu chyba mocno zaszkodziła zbyt częsta bytność w serwisach zakupów grupowych. Są również te godne polecenia, jak Youmiko na Szczepańskiej czy Musso na Zwierzynieckiej. Są wreszcie miejsca legendarne, częściowo z powodu wieloletniej tradycji, a częściowo dlatego, że niosły japoński kaganek oświaty. Przede wszystkim mam na myśli Horai i Edo. Oba idą zresztą o krok dalej, proponując nam wybuchową mieszankę dalekowschodniej gastronomii. Horai od zawsze, a Edo od niedawna. I właśnie o Edo, a właściwie jego pochodnej, restauracji Edo Fusion, będzie ten wpis.
Przyzwyczajonych do komicznie niskich cen w barach, które opisywałem w pierwszym akapicie, wizyta w Edo Fusion pewnie nieco zaszokuje. Zapomnijcie o taniej zupce za 5 zł. Tutaj za zupę zapłacicie tyle, ile tam kosztowałoby was danie główne. Jaka to jednak zupa… Nie uprzedzajmy jednak faktów, jak zwykł mawiać Bogusław Wołoszański. Do Edo Fusion wchodzimy od drugiej strony restauracji-matki, czyli od Miodowej. Dwie przestronne sale, urządzone nowocześnie, po japońsku, ale bez tej przaśnej, dalekowschodniej dekoracji, w której celują tanie i – niestety – również drogie bary w Krakowie. Jest szaro-zielono. Na ścianach obrazy, łączące Polskę i Japonię, sąsiadują z lustrami i – nieco irytującym na dłuższą metę – wodospadem. Nie mógłbym tam pewnie pracować, bo tego szumu mieliśmy dosyć po niecałych trzydziestu minutach. To jedyna moja uwaga do wystroju. A. marudziła, że za dużo roślin i trochę zbyt krzykliwie przez to. Wytłumaczyłem jednak, że to Azja, a tam są rośliny. Obsługa miła, choć nie najszybsza, a było nas (klientów) raczej niewielu.
Menu takie jak lubię, czyli krótkie, zwięzłe, ze zdjęciami. Ta ostatnia cecha ma swoje plusy i minusy. Minusem jest to, że obdziera się nas z ciekawości, która towarzyszy zamówieniu nietypowego dania. Często zastanawiamy się wówczas, jak też będą wyglądać te cuda, o egzotycznie brzmiących nazwach. Tutaj wszystko mamy podane na tacy, więc eliminujemy nieporozumienia i poczucie rozczarowania. W tym akurat menu mamy kilka sekcji głównych, a w każdej znajdziemy dosłownie kilka pozycji. Dania podzielono według kraju, z którego – ponoć – pochodzą. Jest więc Japonia, Wietnam, Kambodża, Tajlandia i Korea. Są oczywiście obowiązkowe w Polskiej kulturze gastronomicznej oznakowania ostrości, które mnie drażnią, ale komuś mogą się w sumie przydać.
Co zamawiamy? A. lubi wszystko to, co zawiera w sobie mleko kokosowe i co nosi symptomy tajskiej myśli kulinarnej. Z trzech pozycji o podobnych ingrediencjach wybiera więc Tom Kha Gai, czyli tajską zupę z galangalem. Ja wolę bardziej drastyczne potrawy, więc decyduję się na Pho Bo. To wietnamska zupa, której najciekawszym elementem są plastry wołowiny, które ścinają się w zetknięciu z gorącym wywarem. Bardzo żałowałem, że w Edo Fusion tego efekciarskiego zabiegu nie wykonują na oczach klienta. Obie zupy całkiem niezłe, choć w obu nieco brakowało soli. Zastanawialiśmy się z czego to wynika, ale do odkrywczych wniosków niestety nie doszliśmy. Za to dosoliliśmy.
Po zupie przyszedł czas na danie główne (logika w tym zdaniu poraża). Znów postanowiłem być nieco gruboskórny i nieczuły na delikatny urok dalekiego wschodu, więc poprosiłem o Yaki Buta. To żeberka w wersji japońskiej, z duszoną kapustą pekińską i sosem pomidorowo-sezamowym. Do tego puree ziemniaczane z imbirem. Dla mnie nowość, mocno inspirowana polskim wyobrażeniem o kuchni dalekiego wschodu i gustami kulinarnymi znad Wisły. Danie bardzo estetycznie podane, dosyć spore i wyjątkowo smaczne. Zastanawiałem się, komu mogłoby ono nie smakować. Kruche żeberka, słodkawy sos, miękka kapusta – brzmi jak niedzielny obiad u mamy, a jednak było w nim coś orientalnego i egzotycznego. Tym daniem Japonia i Polska spotkały się w połowie drogi. I nie był to bynajmniej Turkmenistan. Drugie danie A. znów bardziej wysublimowane od mojego. Wasabi Tori To Edamame to potrawka z kurczaka w sosie z wasabi z groszkiem cukrowym i fasolką sojową. Smaczne i znów dobrze trafiające w polskie smaki. Jeśli jeszcze przed konsumpcją w Edo Fusion zastanawiałem się, co też oznacza drugi człon nazwy, to po spróbowaniu obu tych dań nie mam wątpliwości.
Edo Fusion jest świetną propozycją dla wszystkich, również tych, którzy nie przepadają za kuchennymi eksperymentami. Nie traficie tutaj na, niezjadliwe dla niektórych, potrawy z glonów i surowych ryb. Nie będziecie raczeni daniami, które w ogromnej większości smakują tak samo. Nie będziecie również wznosić się pod sufit od kulinarnych uniesień. Zjecie natomiast coś bardzo, bardzo smacznego. Nie będziecie rozczarowani wielkością i wyglądem potraw, a za wszystko zapłacicie sporo, ale jeszcze w granicach rozsądku. Kolacja dla dwóch osób z japońską herbatą kosztowała nas 100 zł. W ciut lepszych chińskich garkuchniach wydacie niewiele mniej i zapomnicie o tym doznaniu zaraz po pozbyciu się irytującego zapachu tłuszczu z ubrań.
Wracam do ocen w punktach (dla leniwych):
Wystrój: 9
Obsługa: 7
Menu: 9
Jedzenie: 8