Są takie wyzwania, którym trudno sprostać. Są też takie, które intuicyjnie wydają wam się niemożliwe do realizacji, a przy bezpośrednim poznaniu okazuje się, że obawy były ze wszech miar uzasadnione. Przykłady można mnożyć: od zrozumienia różnic w programach wyborczych partii politycznych, przez prawidłowe wypełnienie zeznania rocznego, a na liczeniu głosów skończywszy. Ten wpis miał się pierwotnie nazywać „Zjedz Londyn”, ale już kilka chwil po jego wymyśleniu wiedziałem, że to nazwa równie bezczelna, co myląca.
Brytyjska stolica to gigantyczna masa ludzka, która przesuwa się, krąży, biega, depcze i nie patrzy ani pod nogi, ani przed siebie. Jeśli krakusa irytuje niezrozumiały warszawski pęd, to w Londynie będzie musiał oddać się w szpony najróżniejszych używek, żeby tylko przetrwać cały ten cyrk. Jak to jednak w każdym dobrym cyrku bywa, Londyn jest miastem barwnym. Powiedzieć o nim multikulturowe to zdecydowanie za mało, ale język polski jeszcze nie wytworzył odpowiedniego, mocniejszego określenia. Mogę wiec jedynie posiłkować się ciężkimi porównaniami, w rodzaju „tygiel”, „kocioł” czy „młyn”, do którego wrzucono cały świat, a ten świat je i chce się jedzeniem dzielić z innymi.
Czterodniową wycieczkę do Londynu trzeba więc kulinarne zaplanować, żeby nie obudzić się z przysłowiową ręką w nocniku. Zapomnijcie o spróbowaniu tego miasta. Musielibyście zwiedzić wszystkie dzielnice, próbować kaczek z Chinatown, humusu z dzielnicy żydowskiej czy libańskiej, dań curry z Indii bądź Tajlandii, meksykańskich wynalazków w tortillach, a nawet polskich pierogów. Nie można również zapominać o kuchni brytyjskiej, która – przez wielu niedoceniana – jest jednak jedną z bardziej oryginalnych kuchni europejskich, a niektóre dania na stałe wpisały się w kulturę kulinarną innych narodów. Na kuchnie brytyjską postawiłem sam i oto jak mógłby wyglądać również wasz weekend nad Tamizą.
Wysiadając z zombie-samolotu, który z Krakowa startuje o 6:45, jesteście głodni i zmordowani. Nie warto jednak stołować się na lotnisku, bo drogo, brzydko i z podgrzewacza. Lepiej szybko skombinować sobie jakiś środek transportu i teleportować (bo całą godzinną drogę warto przespać) do centrum Londynu. Tam już wypada się rozglądać za prawdziwym angielskim śniadaniem, które znane jest chyba na całej kuli ziemskiej. Wpadacie więc na przykład do The Breakfast Club niedaleko Liverpool Street i zamawiacie The Half Monty, czyli średni zestaw, w którego skład wejdzie: tost, fasolka w sosie pomidorowym, smażony bekon, kiełbaska, pomidor i jajka: sadzone, gotowane w koszulkach bądź jajecznica. Porcja to słuszna, życzą sobie za nią 8 funtów, ale nikt nie mówił, że w Zjednoczonym Królestwie będzie tanio. Szkoda, że do zestawu nie serwują przynajmniej soku lub kawy, tę ostatnią musicie sobie odmówić za kolejne 3 funty. Wodę dostaniecie gratis, a wyjdziecie pełni energii po ciężkiej, nieprzespanej nocy.
Jak już obejrzycie te wszystkie Trafalgary, wstąpicie do Harrodsa i sklepów przy Oxford Street, warto pomyśleć o późnym obiedzie. Tu na ratunek przyjdzie kolejny brytyjski klasyk: Pie & Mash. W największym skrócie dostaniecie ciężki i tłusty placek z mięsnym farszem i puree ziemniaczane. Dobrym miejscem na degustacje tego dania jest The Windmill. Podają tam nagradzanego Pie’a z wołowiną i nerkami oraz wybór dań nieco mniej ortodoksyjnych. Do tego zamówcie kufel piwa London Pride i już możecie zaśpiewać „God Save The Queen”. Zapłacicie znów niemało, bo sam Pie według powyższego opisu kosztuje 12 funtów. Podobnie Pie z ciasta filo, z nadzieniem z chorizo, kurczaka i papryki, którego zje wasza towarzyszka (o ile ma gust podobny do A.). Piwo, zgodnie z londyńskim standardami, wyjdzie Was ok. 4,5 funta za pintę.
Kolejnego dnia pokombinujcie z samodzielnym pichceniem śniadania. Anglicy mają bardzo przyzwoitą śmietanę, która dobrze nadaje się do jajecznicy. Później wystartujcie do Camden Town, żeby przyglądać się miastu w mieście. Jeśli Londyn nazwałem kotłem, to Camden jest kotłem w kotle, gdzie stykają się wszystkie tradycje kulinarne świata. Znajdziecie tutaj raj dla wielbicieli ulicznego jedzenia, które oferowane jest w bardzo rozsądnych cenach. Za większość dań zapłacicie maksymalnie 4 funty. Skoro nastawiliście się na kuchnię brytyjską warto próbować kolejnego klasyka jakim będzie Fish & Chips, czyli po prostu ryba z frytkami. Podana w rożku, w którym spód wypełniono frytkami, posypanymi solą i polanymi octem. Na górze znajdziecie trzy kawałki dorsza w lekkiej, delikatnej panierce. W kubeczku dostaniecie jeszcze sos tatarski, a samodzielnie możecie dobrać sobie cytryny bądź limonki. Zapłacicie za taką przyjemność 5,5 funta, ale wrócicie double-deckerem z uśmiechem na ustach.
Kolejnego dnia korzystacie z gościnności znajomych, którzy zaprosili was do londyńskiego domu, a po południu odwiedzacie którąś ze znanych „gwiazdkowanych” restauracji. Wasza wizyta może wyglądać np. tak. Ostatniego dnia, w myśl powiedzenia: „jeśli trafiasz między wrony to kracz jak one”, wyjeżdżacie poza centrum, znajdujecie zatłoczony bar z kurczakami o nazwie Lucky Fried Chicken, King Fried Chicken itp. i zjadacie Zestaw 2 kawałków kurczaka, 3 skrzydłek, góry frytek i napoju. Zapłacicie za to 3,75 funta, a kiedy zorientujecie się, że za wczorajszy obiad z gwiazdkowej restauracji moglibyście w Londynie żywić się przez kolejne 10 dni, będziecie już siedzieli w samolocie, rozmyślając o kolejnej wizycie i rozwiązując dylemat: chińska, tajska, indyjska, a może libańska…?