Krakusy to dosyć nieznośni ludzie. W ogromnej większości są przekonni (najprawdopodobniej słusznie), o wyższości własnego miasta nad innymi zakątkami galaktyki.
Tak to już jest pod Wawelem, że ego mieszkańców często przerasta ich – mocno legendarne już – skąpstwo. Choć doceniamy, szanujemy i podoba nam się inne, to mieszkać gdzie indziej byśmy nie chcieli. Tym bardziej warte odnotowania są sytuacje kiedy krakus, pojawiwszy się w centrum obcego miasta, powie sakramentalne „fajnie”.
Tak było ostatnim razem w Toruniu, mieście, które na południu Polski jest zdecydowanie niedoceniane i stawiane może w piątym – szóstym rzędzie celów weekendowych wypraw. Bo Warszawa, bo Trójmiasto, bo Kazimierz, bo Poznań… A figa! Toruń wszystkie te miasta wyprzedza na starcie, bije na prostej i dubluje przed metą. Tak proszę państwa, Toruń fajny jest. Co więcej, w Toruniu jest co zjeść.
Pierogarniami miasto Kopernika stoi. Jest ich tam prawie tyle, ile w Krakowie tradycyjnych małopolskich kebabów. Za każdym rogiem, na każdej ulicy czai się przybytek serwujący pierogi, a są to pierogi najróżniejsze. Ponieważ byłem pierwszy raz postanowiliśmy odwiedzić miejscowe klasyki, te lubiane i polecane. Najpierw Manekin, jako że startujemy z Rynku Staromiejskiego.
Jakże mi takich miejsc w Krakowie brakuje! Potężne menu z wymyślnymi naleśnikami, w przystępnych cenach. Świetny widok, dobre piwo i klimatyczny ogródek zachęcają do wejścia i skutecznie zniechęcają do wyjścia. Co więcej, po naleśnikach z Manekina nie musicie się martwić, że za godzinę konieczne będzie dopychanie fast foodami. Wybór ogromny, od klasycznych naleśników słodkich, przez swojskie naleśniki ziemniaczane, lżejsze naleśniki Primavera (w zamyśle takie śródziemnomorskie, lekkie, eleganckie) i standardowe słone z różnymi kombinacjami składników.
Ja jem ziemniaczane z białym serem, ziemniakami, cebulą i skwarkami. A., ponieważ oczy jej się świecą na samą myśl o szparagach, decyduje się na porcję z beszamelem, szynką, kukurydzą i wspomnianymi szparagami. Wszystko miało być zapiekane z serem. Okazuje się, że to co nam przyniesiono bardzo minęło się z oczekiwaniami, na plus. Zapiekane naleśniki podane zostały w naczyniu żaroodpornym, przypominając nieco styl serwowania włoskich cannelloni. Moje ziemniaczanki okazały się wielkim naleśnikiem z nadzieniem a’la pierogi ruskie, dość obficie posypanym skwarkami. Za całą zabawę zapłaciliśmy poniżej 40 zł (z dwoma kuflami piwa, tego z Żywca).
Kolejny dzień to czas pierogów. Znów decydujemy się na klasyka: Pierogarnia Stary Toruń przy ulicy Most Pauliński. Menu po raz kolejny zaskakuje bogactwem możliwości, w obrębie jednego konkretnego dania. Są wielkie „piecuchy” przygotowywane w piecu, klasyczne gotowane „lepiuchy” i ogromne „czeburki” kresowe. Dla mnie „MIX” piecuchów czyli trzy pierogi z różnym nadzieniem. Dostanę z wątróbką, mięsem mielonym i śliwką. A. oczywiście odgapia (Wiecie, że tego słowa nie ma w słowniku?), ale wybiera inne nadzienia. Jakieś kurczaki, feta, szpinak – wiadomo, kobieta. W oczekiwaniu na pierogi dostajemy miseczkę smalcu, ogórki kiszone i kilka kromek świeżego chleba. Pierogi faktycznie ogromne i wypchane nadzieniem. Niektóre lepsze, inne gorsze. Byliśmy bardzo późnym wieczorem i pewnie dlatego farsz z wątróbką okazał się trochę zbyt suchy. Każda porcja pierogów oczywiście z wybranym sosem w osobnej miseczce. Trochę drożej niż w Manekinie, około 50 zł za dwie porcje, znów z trunkami.
Powyższy tekst niby nie w temacie strony, napisany jednak z premedytacją. Warto zauważyć, że Toruń to jedno z niewielu miast, gdzie nie ma problemu z wyborem miejsca na obiad. Nieświadomy turysta może godzinami błądzić po Warszawie i w końcu ląduje w Sfinksie. W Krakowie jest trochę lepiej, w Gdańsku też. Z Torunia jednak żal wyjeżdżać nie tylko z powodu widoków i klimatu starego miasta, ale przede wszystkim z powodu tych miejsc, w których już nie zdążyło się zjeść. Jest ich naprawdę sporo. Pociąg bezpośredni 8 godzin, bilet 65 zł.
PS. Te lokale naprawiane przez M. Gessler dawno już padły.