Nie samą egzotyką człowiek żyje. Czasem zdarza się, że obowiązki rzucą Krakusa hen daleko, za góry, za lasy, za Sanktuarium w Licheniu. Tam znajdzie Poznań, skupisko ludzkie znane z koziołków, słowików, kaczej krwi i zupełnie niezrozumiałego wyrażenia „tej”. Tam też testowałem dwa sztandarowe lokale z tak zwanym street foodem: Kraszkebab i Zuom.
Zaczniemy od miejsca tak popieprzonego, że polski język nie wyprodukował wystarczającej liczby przymiotników, aby sensownie je opisać. Zuom to burgerownia przy Kościelnej 23, relatywnie blisko od MTP i dworca Poznań Główny (można przejść spacerkiem w kilkanaście minut). Miejsca z pewnością nie przegapicie, bo wygląda jak chata mieszkalna z uniwersum Mad Maxa. Znacznie naturalniej wyglądałaby ta sterta blachy na Tatooine, niż w centrum półmilionowego miasta. Po wejściu wrażenie jeszcze się pogłębia, bo wnętrze urządzono w stylu czerpiącym najlepsze wzorce z zaplecza stacji wulkanizacyjnej, dziecięcej „bazy” z koców i miednic oraz scenicznego stylu Maryli Rodowicz.
By stężenie dziwności nie malało właściciele oferują oryginalny sposób składania zamówień. Łapiemy za flamaster i bierzemy się za zaznaczanie odpowiednich pozycji na karteczkach z menu. Możecie więc zacząć od wyboru bułki, przez dodatki, sosy i oczywiście głównego bohatera w sześciu różnych odsłonach: dorsz, tuńczyk, mielony, stek z rostbefu, stek z polędwicy, jarzyna, bekon. Jak już wszystko pozaznaczacie, to wzywacie do okienka przedstawiciela obsługi i wręczacie mu pomazany papierek. Druga możliwość jest taka, że rezygnujecie z udawania wszechwiedzącego, wyglądacie na niezorientowaną pierdołę i czekacie aż ktoś się wami zaopiekuje. Ja skorzystałem z tej drugiej opcji i polecono mi klasycznego burgera w bułce mlecznej z ostrym sosem BBQ. Dodatkowo picie w butelce, które trzeba sobie wydobyć z lodówki, umieszczonej pomiędzy dziesiątkami najróżniejszych szpejów.
Fajną opcją w Zuomie jest możliwość podglądania grilla, który samym swoim wyglądem zwiastuje, że będzie dobrze. Na zamówienie nie czkałem zresztą zbyt długo, co tym razem nieco mnie rozczarowało, bo długie minuty oczekiwania można poświęcić na myszkowanie po lokalu i oglądanie ciekawych rupieci, składających się na efektowną aranżację wnętrza.
Kiedy już otrzymałem zamówienie nie mogłem się nadziwić: to chyba najbardziej płaski burger jakiego ostatnio jadłem (nie licząc sieciówek spod znaku klauna i króla). Z jednej strony to idealne rozwiązanie, bo nareszcie ktoś pomyślał o czystości mojej brody, wąsów, rąk i koszuli. Z drugiej trochę się obawiałem, czy nie trzeba będzie „dojadać” ale nic z tych rzeczy. Bułka może i jest płaska, ale za to dosyć szeroka, a zawartość więcej niż poprawna. W sumie ciężko się do czegoś doczepić. Jeśli lubicie grube kotlety to pewnie nie jest miejsce dla was, w Zuomie raczej stawiają na udaną kombinację i podobne doświadczenie z każdym kolejnym kawałkiem. Nie ma tutaj miejsca na wysypujące się pomidory i ogórki, w zasadzie każdy kęs gwarantuje identyczny skład i ilość dodatków.
Jak dla mnie miejsce, które warto zobaczyć. Warto również odwiedzić, żeby zjeść, choć wielbiciele gigantycznych, ciężkich do okiełznania burgerów mogą być nieco zawiedzeni. Powyższy zestaw kosztował 29 zł. Ciężko o coś tańszego, a wersje ze stekiem mogą kosztować zdecydowanie więcej, niż zwykliście wydawać w okolicznym skupie złomu budzie ze street foodem.
Nieopodal Zuomu znajdziecie drugie miejsce, które polecono mi tuż przed wycieczką do stolicy Wielkopolski. Kraszkebab to lokal ekstremalnie popularny, co przekłada się niestety na długość kolejek i czas oczekiwania. Z początku wydawało mi się, że jestem w czepku urodzony, bo sznureczek klientów przed kasą zgodnie zakomunikował, że nie stoi w kolejce. Entuzjazm nieco zmalał kiedy uświadomiłem sobie, że skoro nie czekają w kolejce to znaczy, że czekają już na zamówienie. Zapowiadało się więc długie popołudnie.
Pomimo faktu, że mogę się uznać za eksperta, gdyż przybywam z nadwiślańskiej stolicy kebaba, menu w Kraszkebabie robi wrażenie. Przede wszystkim zaskakuje wybór mięsa: karkówka lub cielęcina. Pod Wawelem takich cudów nie mamy. O ile cielęcina swego czasu jeszcze gdzieniegdzie się pokazywała, o tyle karkówki nie uświadczyłem. Wybieram więc właśnie tę opcję. Następnie przychodzi czas na rodzaj kebaba. Tu nie ograniczają się do standardowych: dużych/małych, w bułce/w tortilli. Jest kilka bardzo ciekawych rozwiązań, w tym pita grecka, pita arabska, pizza turecka czy lawasz. Każdy różni się rodzajem zastosowanego pieczywa i wielkością.
Polecono mi lawasza, jako pozycję wyjątkową, charakterystyczną dla tego miejsca. Kosztuje to 26 złotych, ale kusi olbrzymią ilością składników i gigantycznymi rozmiarami. Ponoć jedna porcja waży blisko kilogram, co poniekąd stawia konsumenta w pozycji podobnej do Alana Richmana z „Człowiek kontra jedzenie”.
Otrzymawszy numerek zająłem miejsce w niewielkim lokalu z dość przestronnym ogródkiem. W cierpliwość faktycznie wypada się uzbroić. W moim przypadku oczekiwanie na zamówienie trwało mniej więcej 15 minut. To czas, który w Krakowie byłby absolutnie nie do pomyślenia. W Kraszkebabie wiara wszyscy zdają się reagować zrozumieniem i narastającym podnieceniem.
Nareszcie! Jest mój numer! Zbliżam się do lady i niestety, to jeszcze nie ta pora. Teraz trzeba wybrać dodatki. Jest ich mnóstwo, a wśród nich również takie osobliwości jak ser feta, świeża mięta czy papryczka jalapeno. Zdałem się na opinię obsługi i zaordynowałem w zasadzie wszystko co tego dnia było możliwe. Następnie, zawinięty w placek potwór powędrował do opiekacza na kolejne kilka minut.
Kiedy wreszcie usadowiłem się przy ladzie z moim zamówieniem dotarło do mnie, że to największy kebab jakiego w życiu widziałem. Wielkość idzie jednak w parze z jakością, co jest rzadkie w tego typu przypadkach. Niektórzy pewnie woleliby więcej mięsa, dla mnie jednak było go w sam raz. Lubię świeże warzywa i lubię dużo chrupiących dodatków. Lubię również ostry sos bananowy, który przypomniał nieco czasy, gdy w lokalnym Burgertacie skupiano się jeszcze nie na hurcie, a jakościowym detalu. Pewny punkt na kulinarnej mapie miasta, choć z pewnością bardziej to „street” niż „fast” food.
Doniesień z Poznania by było na tyle… TEJ!