Przyznam się, że dzisiejszy wpis ma charakter alibi. Ot, w ostatnich dniach nie często bywałem w miejskich jadłodajniach i nie gotowałem również potraw, które zwaliłyby was z nóg. Tak się dziwnie złożyło, że ów walentynkowy tydzień upłynął mi pod znakiem kupnego sushi i owoców morza, które testowałem z okazji azjatyckiego tygodnia w niemieckiej sieci sklepów wielkopowierzchniowych. Będą więc kolejne wspominki z Londynu, tym razem nieco bardziej przystępne cenowo, a wcale nie mniej egzotyczne.
Jak zapewne pamiętacie, w poprzednich wpisach skupiałem się na kuchni stricte brytyjskiej. Mają Ci „dumni synowie Albionu” takiego pecha, że od dawien dawna cały świat się z tej ich kuchni śmieje. W niektórych krajach niechęć do brytyjskich pomysłów gastronomicznych wpaja się wręcz „od kołyski”. Tacy dajmy na to Francuzi, w siódmej części swojej epopei narodowej pod tytułem „Asteriks u Brytów”, pisali o gotowanym dziku w sosie miętowym i ciepłym piwie, jako głównym pożywieniu ówczesnych plemion zza kanału La Manche. Brytyjczycy potraktowali te docinki niezwykle poważnie i zaadoptowali wszystkie najlepsze pomysły kulinarne regionów zależnych. Ponieważ kiedyś zależny od korony brytyjskiej był w zasadzie cały świat, to mamy teraz wybuchową mieszankę smaków, którą znajdziecie na każdym londyńskim rogu.
Zacznę od miejsca, które jakby już kiedyś opisywałem. Brick Lane do złudzenia przypomina Camden Town, przy czym jest trochę mniejsze i nieco mniej steampunkowe. Również tutaj serwuje się jedzenie wprost ze straganów, a do wyboru macie potrawy z każdego zakątka kuli ziemskiej. Przeważają oczywiście Chińczycy i Hindusi, którzy swoimi daniami trochę przytłaczają inne, mniej nachalne nacje. Ci pozostali to przedstawiciele Ameryki Południowej, którym zdarza się przygotowywać importowaną wołowinę w formie burgerów lub Japończycy, serwujący coś więcej niż wszechobecne sushi. Przyznam się, że miałem delikatny problem z wyborem odpowiedniego stanowiska więc z pomocą przyszła A., którą zbałamuciła pewna sympatyczna Lankijka. O kuchni ze Sri Lanki do tej pory jedynie słyszałem, dlatego zdecydowaliśmy się na dwa powiększone zestawy: pierwszy z wołowiną w jakimś nieokreślonym cebulowym sosie, a drugi z kurczakiem, w równie podejrzanym czerwonym sosie. Do tego dostaliśmy górę ryżu, a także pikle i sosy do wyboru. Zaordynowałem sobie wszystkie, więc mój pojemnik przypominał nieco konwencję Polskiego Stronnictwa Ludowego – taki bałagan na bogato. Dwa zestawy kosztowały nas 10 funtów. To cena niska nawet jak na polskie standardy i zdecydowanie warto próbować zamorskich specjałów. Mimo, że wyglądały podejrzanie, to bardzo nam smakowały.
Londyn jest miastem, w którym każdy Japończyk poczuje się jak w domu. Ciężko znaleźć miejsce, w którym nie uświadczycie lokali z oryginalną (albo prawie) kuchnią japońską. Nie jest to jednak wyłącznie sushi, którym powoli zalewany jest nasz kraj. W Anglii mają to szczęście, że Japończycy usiłują pokazać coś więcej, a zestawy Bento Box czają się na przechodniów w każdym ze wspomnianych przybytków. Szczęśliwym trafem znaleźliśmy się w jednym z takich miejsc, choć wcześniej zupełnie tej wizyty nie planowaliśmy. Spontaniczna wizyta w sieciowej Japanese Canteen nieco mnie zasmuciła, bo ten bar szybkiej obsługi miał do zaoferowania więcej, niż nie jedna luksusowa restauracja japońska pod Wawelem. Zjadłem wspomniane Bento z łososiem teryaki (8,70 funta). A. chciała narobić nieco zamieszania i poprosiła o Bibimbap (ostatnio tłumaczyłem co to takiego) z owocami morza, który miał być przygotowywany na oczach gościa (8,95 funta). Do tego dwa lane piwa Asahi, które w Londynie kosztują mniej, niż rodzime London Pride czy inne Bombardiery.
Zamówienie złożyliśmy przy barze, a w zamian za nasze funty obsługa odwdzięczyła się pokaźnym numerkiem, który postawiliśmy na stoliku. Osobne zdanie należy się zresztą wystrojowi wnętrza, które niezwykle przypadło mi do gustu. Jest czerwono, a długie stoły z identycznymi serwetkami, butelkami sosów i słoiczkami przypraw wyglądają dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie japońskie restauracje średniej klasy. Chętnie posiedziałbym w tej japońskiej kantynie nieco dłużej. Mój zestaw Bento był poprawny, a na pierwszy plan wysunęła się zupa Miso, do której często podchodzę z lekką nieufnością. Daruję wam irytujące opisy niuansów smakowych, charakterystyczne dla laureatów MasterChefa. Ograniczę się natomiast do stwierdzenia, że ta konkretna wersja Miso przebiła mój dotychczasowy numer jeden, zjedzony w nieistniejącej już restauracji w Muzeum Kultury i Sztuki Japońskiej Manggha. Bibimbap faktycznie był dość efektowny, bo danie podano w gorącym kamiennym naczyniu, a surowe owoce morza dochodziły w zetknięciu ze ściankami owego naczynia. Trochę trzeba się było przy tych zabiegach napocić i nie wiem czy A. dokładnie tak sobie owo danie wyobrażała. Ja jako widz przednio się bawiłem.
Zakończę czwarte wspomnienie z Londynu tak, jak i pierwsze. Będzie kolejne zdjęcie lokalne piwa, które w wersji butelkowanej dostać możecie na przykład w legendarnym sklepie „Maria” przy Kobierzyńskiej. Polecam.