Gordon Ramsay wielkim kucharzem jest. Nie mnie oceniać jego zdolności, ani tym bardziej stosunek talentu do autopromocji, jednak przyznać trzeba, że jest w tej chwili jednym z dwóch najbardziej rozpoznawalnych szefów kuchni na świecie. Restauracji w samym tylko Londynie ma dwanaście, a dzięki uprzejmości A. i tradycji wręczania sobie urodzinowych prezentów miałem okazję odwiedzić jedną z nich.
Maze to jeden z najbardziej znanych lokali spod szyldu Gordona Ramsaya. Choć odznaczony tylko jedną gwiazdką producenta opon, to właśnie to miejsce wybrałem aby wykorzystać urodzinowy voucher. Jak wygląda wizyta? Ano więcej z tym zachodu niż z badaniem USG w placówkach polskiej służby zdrowia. Musicie znaleźć termin, skontaktować się z restauracją, zarezerwować stolik, podać kod vouchera (o ile go posiadacie) i modlić się, żeby samolot wam wystartował. W innym przypadku voucher przepada.
Zarezerwowaliśmy stolik dla dwóch osób z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Trochę zdziwiła mnie ilość dostępnych terminów. Mogłem bukować w zasadzie każdy możliwy dzień i każdą godzinę. Jako się rzekło, zapowiedzieliśmy się z A. na niedzielę na godzinę 14:00. Dlaczego tak? Ano dlatego, że od 12:00 do 15:00 w Maze podają sety lunchowe. Macie wiec do wyboru cztery dania z dziewięciu propozycji (w tym dwóch deserów), a za osobę płacicie wyjątkowo promocyjne 33 funty. Od 17:00 serwują już wyłącznie kartę obiadową, gdzie jedno danie kosztuje ok 16 funtów, a zestaw siedmiu potraw aż 75 sterlingów. To dużo, nawet z wykorzystaniem wszelkiej maści voucherów.
Dodatkowo, do karty lunchowej oferowane są karafki wina 375 ml w bardzo atrakcyjnych cenach (od 15 do 28 funtów). Wybierać możecie również z siedmiu pozycji: trzech białych, trzech czerwonych i jednej różowej. Właśnie na tę ostatnią się zdecydowaliśmy, bo pomny nauk z KuchniaTV wiem, że różowe jest najbezpieczniejsze, jeśli chcecie wypić jedno dobre wino do różnych potraw. Wstyd się przyznać, ale mniej więcej na tym etapie kończy się moja wiedza sommelierska.
Pojawiliśmy się w Maze nieco spóźnieni, bo utknęliśmy w pobliskim Hyde Parku. Anglicy postanowili zagrodzić połowę tego przyjemnego miejsca wesołym miasteczkiem i bezczelnie zapomnieli poinformować o tym Google’a, przez co ten ostatni nie zaktualizował map. Lekko zdyszani wpadliśmy więc na recepcję, gdzie pani numer jeden sprawdziła poprawność naszej rezerwacji oraz vouchera i zakosiła okrycia wierzchnie. Dobrze, bo Londyn tradycyjnie deszczowy jest.
Ta sama pani usadziła nas przy dwuosobowym stoliku na dolnym poziomie restauracji. Maze wygląda trochę jak sala dancingowa z lat trzydziestych, gdzie centralnie umieszczony parkiet otoczony jest korytarzem stolików, który wznosi się na antresoli, skąd obejrzycie cały lokal jak na dłoni. Wystrój z kolei mocno przeciętny, na co bardzo narzekała A. Niby kuchnia francuska z domieszką dalekiego wschodu, ale trudno się tego domyśleć. Sporo drewna, trochę zieleni, oczywiście malowanej, nie naturalnej i dosyć dziwny, różowawy daszek nad barem. Nad salą czuwa kierownik, który większość czasu spędza na podwyższeniu za ekranem komputera. To pan numer dwa, którego spotkaliśmy na swojej drodze. Przejął nas od pani numer jeden z recepcji. Jego zadaniem jest kolejne powitanie, podanie kart i sondowanie, czy będziemy zainteresowani winem. Byliśmy, więc kieliszki na stołach zostały.
Kieliszki to zresztą nie wszystko. Decydując się na wino wpadacie w szpony lokalnego sommeliera, który przejmuje pałeczki sztafety od kierownika sali jako pan numer trzy. Sposób wyboru wina jest dość dziwny, bo dostajecie iPada z aplikacją, w której pojawiają się różne pozycje karty win: na butelki, karafki i kieliszki. Są tez zestawy degustacyjne, flight. Ponieważ już wcześniej zdecydowaliśmy się na karafki sommelier miał ułatwione zadanie. Dodatkowo, kierownik sali podrzucił nam butelkę niegazowanej wody, którą – w miarę upływu czasu – uzupełniano kieliszki. Z tymi napojami było tak, że karafki zobaczyliśmy tylko przez ułamek sekundy, kiedy sommelier podbiegał do stolika, aby uzupełnić braki w kieliszkach. Imponujące, choć nie zawsze wygodne rozwiązanie.
Ok, rozpisałem się trochę, a jeszcze w ogóle nie wspomniałem o zamówieniu. Pozwólcie, że tym razem posłużę się angielskimi nazwami dań, żeby nie wprowadzić was w błąd. Później będą już spolszczenia. A. zamówiła: Veloute z Pasternaku (Parsnip Veloute; Whole grain mustard, haddock brandade, parsley oil), Osmiornicę (Octopus; Szechuan pepper, tomatoes, rocker mayonnaise) i Doradę (Sea bream; Enoki mushroom, dashi, ginger) , a na deser Baton czekoladowy z orzechami (Chocolate and peanut bar; Carmelised banana, ice-cream). Ja nastawiłem się na bardziej mięsne rozdanie, prosząc o Wołowe tataki (Beef tataki; Smoked ponzu, pickled mooli, shisho), Wędzoną makrelę (Smoked mackerel; Beetroot, horseradish, mandarin vinaigrette) i Osso buco wieprzowe (Pork Osso buco; Apple, chilli puree, pak choi) i Mrożony jogurt (Frozen yoghurt; Black fig, lemon thyme and Whiskey) na koniec.
Oczekiwanie umiliła nam imponująca „czekajka”, którą przyniosła pani numer cztery. Czekajką była pasta z białej fasoli z domowymi chrupkami różnego rodzaju. Pomimo faktu, że tłumaczono nam za każdym razem co jest czym, nie wszystko udało się zapamiętać. Była więc chrupka ze skóry wieprzowej, była krewetkowa, była z japońskich wodorostów, była sezamowa i była czekoladowa (bardzo wytrawna). Pozostałych już niestety nie przytoczę. Sympatyczny początek, choć – ku naszemu zaskoczeniu – zdążyliśmy spróbować po jednej chrupce, a już naszym oczom ukazały się przystawki i… pan numer pięć z ramsay’owej sztafety. Tym razem byl to przedstawiciel kuchni, który opowiadał kilka słów na temat każdego dania. No więc po kolei.
Pasternak A. wyglądał jak delikatny krem, z gęstym puree w środku i kilkoma chipsami. Zdjęć oczywiście nie robiłem i nie wypadało tez przestawiać talerzy, żeby próbować dań współbiesiadnika. Mówiła, że dobre i ja jej wierzę. Moja wołowina efektownie niestety nie wyglądała. To rodzaj carpaccio z polędwicy, pod którym kryła się rzodkiew, wokoło rozpłynął sos, a gdzieniegdzie rzucono trochę chrupiących dodatków. Jeśli kiedykolwiek byliście w barze szwedzkiego sklepu meblowego widzieliście pewnie rostbef, który suszy się na talerzykach w tamtejszych lodówkach. Mniej więcej tak wyglądała przystawka w Maze. Smaku odmówić jej oczywiście nie można, bo była smaczna, choć spodziewałem się czegoś perfekcyjnego, a do tego jeszcze ciut brakowało.
Kolejne danie otrzymaliśmy dwa chrupki, jedną dolewkę wody i wina później. Znów pojawił się nasz zaprzyjaźniony kucharz, stawiając przed A. ślicznie wyglądającą mackę ośmiornicy, ozdobioną sosem i kwiatami. Ja dostałem klosz, który po podniesieniu uwolnił dosyć sporo dymu. Kiedy atmosfera trochę się rozrzedziła dojrzałem kawałek delikatnie wędzonej makreli, sałatkę z trzech rodzajów buraków i sos. Bardzo lekkie i orzeźwiające danie, trzeba to przyznać. A. niestety minę miała lekko marsową. Utrzymuje, że jadła lepsze ośmiornice, a ta lepiej wyglądała niż smakowała. Ponoć miękka, ale jakby niedoprawiona.
Kolejna dolewka, kolejne chrupki i kolejna dolewka. Tym razem musieliśmy poczekać trochę dłużej. Wreszcie na stole pojawiły się dania główne. Osso buco wyglądało uroczo. Idealnie okragły kawałek wieprzowiny z kostką, na łyżce puree i sosu. Ryba A. również nie wyglądała najgorzej, a pod nią błyszczała dosyć spora porcja bulionu dashi. Tym razem mówiła, że dobre i nie ma uwag. Podobnie jak ja w stosunku do mojej wieprzowiny, która odchodziła od kości, a lekko podduszona kapusta pak choi dodawała jej trochę orientalnego stylu.
Przed deserem znów wróciła pani numer 4 zabierając resztki chrupek i zmieniając zastawę. Ponieważ czekały nas desery na stole pojawiły się łyżki i widelce. Chwile później znów wpadł sommelier, oferując słodkie wino na koniec. Odmówiliśmy, co przyjął ze zrozumieniem. Wreszcie znów przyszedł kucharz i – wierzcie lub nie – przyniósł coś, co smakowało jako milion dolarów. A. dostała batona czekoladowego ze słonym karmelem, z gałką lodów bananowych, karmelizowanym bananem i posypką orzechową. U mnie na talerzu działo się trochę więcej, bo mrożony jogurt wyglądał trochę jak sernik, a dodatkiem była czarna figa. Na sam koniec kucharz wyciągnął malutka pipetę z irlandzkim whiskey i zapytał czy mam ochotę. Ochoczo potwierdziłem, co bardzo mu się spodobało, wiec spuścił kilka kropel na jogurt, które od razu lekko zastygły oraz kilka na ciepła figę, które natychmiast po niej spłynęły. Zwykle nie rozczulam się nad deserami ale tym razem jedliśmy coś wyjątkowego. A. gdyby mogła, to pewnie zamówiłaby kolejne porcje. Ja również.
Na koniec dostaliśmy rachunek. Całość wyceniono na 105 funtów, czyli ok. 560 zł. Czy warto? Odpowiedź jest trudna. Jeśli lubicie jedzenie i lubicie restauracje na pewno tak. To trochę jak z egipskimi piramidami: niby nie tak efektowne jak się spodziewacie, ale zobaczyć warto. Jeśli natomiast lubicie po prostu dobrze zjeść, a poza tym cenicie sobie „value for money” to idźcie gdzie indziej, bo się zawiedziecie. Ja wyszedłem bardzo zadowolony, ale nie wybieram się do Maze ponownie. Co innego jedenaście kolejnych lokali Gordona Ramsaya, które – mam nadzieję – kiedyś doczekają się naszych odwiedzin.
Cyferek nie ma, bo byłoby to nieco mylące. Jeśli kiedyś powstanie Maze Cracow pewnie pokuszę się o arytemtykę.