Sceptyczny byłem bardzo, bo nie lubię koloryzowania w menu. Sceptyczny byłem jeszcze bardziej, bo wegetariańskie lokale od dawna mnie rozczarowywały. Sceptyczny byłem najbardziej, bo ulica Krupnicza to takie kulinarne Waterloo, gdzie poległo wiele ciekawych idei gastronomicznych. Restauracja Pod Norenami jednak mnie kupiła i gotów jestem ją polecać wszystkim, nawet najbardziej zatwardziałym mięsożercom.
Tak się złożyło, że po raz kolejny trafiam do lokalu wegetariańskiego. Co prawda menu jeszcze na to nie wskazuje, bo znajdujemy w nim wspomnienia o „kurczaku” i „wołowinie”. Oba słowa występują w cudzysłowie, którego i jak pozwalam sobie użyć. Intryga ciężkiego kalibru i ciekaw jestem, czy ktoś się na to nabrał przed wejściem i zdziwił składając zamówienie. Poszliśmy z A. w pełni świadomi, a co więcej, zachęceni przez znawców, którzy oryginalnych dań dalekowschodnich próbowali w Tajlandii czy innej Kambodży. Mówili, że jest w porządku, a seitan (o którym pisałem już tutaj) spowodował, że na początku byli mocno skołowani.
Mój sceptycyzm (ten z początku dzisiejszego wpisu) rzeczywiście malał z każdą minutą od wejścia. Oto – cytując klasyka – oczom naszym ukazał się las, a właściwie bardzo przytulny lokal, utrzymany w brązowo-zielonej kolorystyce, budzącej skojarzenia z lasami deszczowymi. Podobne knajpki pamiętam z dość odległego zakątku globu – z Katmandu. Niewielkie restauracyjki – w ogromnej większości wegetariańskie – zajmowały tam piętra budynków przy głównych ulicach Thamelu. Tak, to chyba najlepsza rekomendacja, jaką można sobie wyobrazić. Wróćmy jednak do Krakowa, który tego dnia był raczej chłodny, deszczowy i w ogóle dziwnie parszywy. Od razu wiedzieliśmy, że bez rozgrzewającej zupy się nie obejdzie. Menu nie pozostawiło złudzeń – na pewno coś dla siebie znajdziemy. Z początku przestraszył mnie szeroki wybór: od sushi, po tajskie curry, od pierożków afgańskich, po chińskie sosy i koreańskie zupy. Jednym słowem: straszny burdel jest w tej karcie! Z drugiej strony – w tym szaleństwie jest metoda, bo dania w gruncie rzeczy opierały się na podobnych składnikach.
Zamówiliśmy więc dwie zupy: KIMU CHI JIRU, czyli coś, co powinno bazować na koreańskiej kapuście kim chi, a Pod Norenami uzupełnione zostało o owe tajemnicze „mięso”. A. tradycyjnie uderzyła w tajskie klimaty, zamawiając TOM YUM DAUHU, tajską zupę ostro-kwaśną z tofu. Dużo więcej czasu spędziliśmy nad studiowaniem dań głównych, aż w końcu postanowiliśmy sprawdzić te „kurczaki” i „wołowiny”. A. zamówiła dobrze brzmiącego „KURCZAKA” W SEZAMIE Z SOSEM ŚLIWKOWYM, a ja „WOŁOWINĘ” Z BROKUŁEM W AROMACIE CZOSNKOWYM. To drugie danie od razu kojarzyło się z chińsko-wietnamskimi barami. Ciekawość wzięła więc górę.
Po kilku minutach oczekiwania dostaliśmy zupy. Porcje niewielkie, ale o takie też prosiliśmy (wszystkie zupy są w wersji mała/duża). Moja okazała się ponadprzeciętnie smaczna: słodko-kwaśna, delikatnie pikantna, bardzo treściwa. Druga zupa zupełnie nie odbiegała od tradycyjnych wersji, które próbowaliśmy w Edo Fusion czy Horai. W tym momencie mój sceptycyzm spadł do poziomu poniżej 50%. Po chwili zniknął zupełnie, bo dania główne okazały się w istocie kapitalne. Moja „wołowina” może nie do końca przypominała mięso, ale konsystencja i smak były rzeczywiście rewelacyjne. To zupełnie inna historia, niż podczas wizyty w wegańskiej burgerowni. Tu chcieli zrobić coś wegetariańskiego, ale nie zapomnieli o smaku, który rzeczywiście obronił danie i filozofię restauracji Pod Norenami. Danie A. było chyba jeszcze ciekawsze, bo, o ile moje smakowało dobrze, o tyle jej dobrze smakowało i do tego jeszcze dobrze wyglądało. Sos śliwkowy był ujmujący, to słowo chyba najlepiej go określa. Wiecie, jedzenie tych dań to jeden z tych fajnych momentów, kiedy uświadamiacie sobie, że próbujecie czegoś naprawdę smacznego, ciekawego, a do tego jeszcze nie będziecie w stanie powtórzyć tego w domu. Może i dacie radę kupić półprodukty, ale czy wasz seitan będzie tak doprawiony, że choć odrobinę zacznie przypominać mięso? Dlatego właśnie warto zajrzeć Pod Noreny, bo to coś innego, coś ciekawego i – przede wszystkim – jest to smaczne.
Na koniec drobny zgrzyt. Niesieni emocjami postanowiliśmy spróbować deserów. A. zamówiła Malinowe Brownie, które okazało się twarde i lodowate. Ja chciałem spróbować czegoś nietypowego, a tym czymś miał być Pakt Osi, czyli pishinger z masą czekoladowo-herbacianą i włoskimi piniolami – równie twarde, zimne i nieciekawe. Ta część menu zdecydowanie wymaga poprawy, albo przynajmniej bardziej przemyślanego podania.
Na koniec ceny w restauracji, którą z czystym sumieniem mogę polecić. Za opisaną wyżej kolację zapłaciliśmy 107 zł (w tym dwa napoje liczi za 8 zł każdy). Nie mało, ale warto. Mądrej puenty nie będzie, zostają tylko oceny:
Wystrój: 10
Obsługa: 8
Menu: 8