Święta tuż tuż, przychodzi czas na wpisy sentymentalne. Nie będzie jednak ani o grzańcu, który z roku na rok jest coraz paskudniejszy, ani o pierogach, których z roku na rok jest coraz mniej, ani też o rybach, których mordowanie z roku na rok okazuje się coraz mniej cywilizowane. Będzie o pizzy i żywym relikcie minionej epoki… a może i kilku epok?
Ilu z was pamięta czasy, kiedy pizza była towarem ekskluzywnym, a dla niektórych wręcz egzotycznym? Taki to był powiew wielkiego świata na początku lat 90., gdy jeszcze nawet nie planowaliśmy otwarcia pierwszej Pizzy Hut, Telepizzy, ani tym bardziej najwymyślniejszych włoskich trattorii. Jeden ze znanych piłkarzy Wisły Kraków nie planował również, że na krótki czas zdominuje krakowską scenę gastronomiczną, otwierając pierwszą pizzerię Grace. Takie czasy jednak były i trzeba było się jakoś ratować. Uprzedzając fakty, nie będę pisał o legendarnej restauracji Pod Aniołami, a o małym, niepozornym lokalu, gdzieś na Królewskiej.
Kiedy pierwszy raz odwiedziłem Lunch Bar Wolański? Nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że jadłem dokładnie to samo, co przez kolejne 20-25 lat. W tym przypadku eksperymentów kulinarnych nie podejmuję i jestem z tego powodu niezmiernie zadowolony. O pardon! Jedna zmiana niestety została wymuszona działaniem sił wyższych, ale o tym za chwilę.
Lunch Bar Wolański mieści się przy ulicy 18 Stycznia… tfu! Królewskiej, dokładnie naprzeciw dawnego Pewexu. Lokal znany przez miejscowych, a od zawsze kojarzony z polską strategią przygotowywania pizzy, która niewiele ma wspólnego z włoskim pierwowzorem. Zaczęło się tak: mała pizza z pieczarkami, wyglądająca trochę jak gigantyczna drożdżówka, wypełniona farszem pieczarkowym, przykryta polskim serem i zapieczona. Średnica około 20 cm. Jeśli macie ochotę – może być z ketchupem, który nakładany jest łyżką przez obsługę, jeszcze zanim pizza do was trafi.
Przed dwudziestu laty, poza pizzą, zamawiałem jeszcze napój firmowy z saturatora. To właśnie ta jedna i jedyna zmiana mojego tradycyjnego zamówienia. Ponieważ saturator się zmył zostały napoje komercyjne i… żurek. Ten żurek smakuje dokładnie tak samo jak w latach, kiedy zaczynałem podstawówkę, potem liceum, a następnie studia. Jest to zupa raczej z gatunku tych do picia, niż jedzenia łyżką. Wkładki w nim nie znajdziecie, ale to żurek na grzybach, a smak rekompensuje mało konkretny charakter dania. Pewnie nie będę teraz obiektywny, bo w przypadku Lunch Baru Wolański obiektywnym być nie mogę, ale to jeden z najlepszych żurków jakie w życiu jadłem. Za całość dziś zapłacicie 10 zł.
Tutaj jednak ważna uwaga: małą pizzę z pieczarkami nie zawsze znajdziecie w menu. Pytajcie o nią, bo jest daniem dla wtajemniczonych. W oficjalnym menu figuruje pizza duża, która pojawiła się w barze kilkanaście lat temu, stanowiąc małą rewolucję w rozwoju Lunch Baru Wolański. Wcześniejsze rewolucje, które zapamiętałem, to remont i pojawienie się wszechobecnej zieleni oraz usunięcie wspomnianego saturatora. Poza tym było jeszcze powiększenie sali o miejsca w głębi i delikatny lifting witryny oraz szyldu nad wejściem. To tyle milowych kroków z trzydziestoletniej historii przybytku. Jest on moim rówieśnikiem i również dlatego darzę go absolutnie największym sentymentem ze wszystkich miejsc w jakich udało mi się jeść.
Uwaga, bo teraz będzie ciut pompatycznie. Lunch Bar Wolański to jedno z tych miejsc, które zasługuje na szacunek i zasługuje na to, żeby mogły go odwiedzać kolejne pokolenia. Nowe lokale osiągnęły mistrzostwo w dopisywaniu sobie ideologii i historii, której – de facto – nie mają. Stare, osiedlowe bary to miejsca prawdziwe i – choć obok Bogusława Lindy, wafelków Kukuruku i gumy Turbo stanowią relikt lat 90. – warto o nich pamiętać. W Krakowie istnieje pewnie wiele podobnych lokali, od Baru Krakowskiego, który ze Starowiślnej przeniósł się gdzieś na Kalwaryjską, przez bary mleczne, po staromodne pizzerie. Polecam.
W ten sposób, trochę nostalgicznie, chciałbym życzyć wam wszystkim Wesołych Świąt!
Wystrój: brak skali
Obsługa: brak skali
Menu: brak skali