Wstyd się przyznać ale pamiętam czasy, kiedy Kazimierz dopiero zaczynał być modny i popularny. W tamtych latach większość mieszkańców Krakowa umawiała się wieczorami „pod Adasiem”, co niektórzy rozumieli jako sklep niemieckiej firmy odzieżowej na rogu Brackiej i Rynku Głównego, a spotkanie na Kazimierzu bywało pewną fanaberią.
Dziś nie widzimy w tym poczciwej dzielnicy niczego wyjątkowego, bo spowszedniała nam na tyle, że nawet hipsterzy powoli się wynoszą, szukając coraz to nowszych zakamarków z cydrem i jarmużem. Ich miejsce zajęli turyści, którzy za dużo naczytali się o zapiekankach w przewodnikach Lonely Planet. Napływ obcokrajowców nie oznacza jedynie wzrostu liczby sprzedawanych fast foodów. Na Kazimierzu zauważalna jest tendencja, którą roboczo nazwałem sobie „snobizacją” dzielnicy. Ten – jakże zgrabny – termin oznacza zamykanie leciwych knajp i zastępowanie ich bardziej ekskluzywnymi, często serwującymi jedzenie z wyższej półki. Od wielu lat synonimem tego kazimierzowskiego snobizmu była ulica Szeroka, którą właśnie z tego powodu starałem się omijać bardzo szerokim łukiem. Ostatnio postanowiłem się jednak przemóc bo szukałem słońca, słońca na talerzu. I na szerokiej to słońce znalazłem.
Lato minęło i mam wrażenie, że większość moich znajomych – pomimo licznych utyskiwań na przeciągające się upały – chętnie do sierpniowej pogody by wróciła. Mieliśmy krótką okazję żeby choć na chwilę poczuć się jak mieszkańcy rejonów, które zwykle poznajemy z perspektywy opaski all inclusive. Lubię południową kuchnię i nie znam nikogo, kto z czystym sumieniem mógłby powiedzieć, że nie przepada za daniami włoskimi, greckimi czy arabskimi. To kuchnia prosta i poprawiająca humor, a co najważniejsze i co najbardziej w niej lubię: skłaniająca do dłuższych posiedzeń. Z lokalami oddającymi ten południowy klimat w Krakowie wcale nie jest tak dobrze. Zdarzają się nieźle gotujący, którzy dobrze was nakarmią, ale po kilku chwilach poczujecie się jak piąte koło u wozu i – zamiast zamówić dodatkowe wino albo jeszcze jakąś przekąskę, rozpoczniecie przygotowania do odwrotu. Tęskniąc za południowym knajpianym lenistwem udaliśmy się więc do Hamsy.
Lokal to znany już od jakiegoś czasu. Po raz pierwszy miałem z nim do czynienia podczas jednego z festiwali kulinarnych. Nie zapałaliśmy do siebie miłością, bo to spotkanie było trudne. Odbyło się przy mdłym hummusie i niejadalnym falafelu, które skutecznie opóźniły pierwszą wizytę na Szerokiej. Pamiętliwy nie jestem więc zabrałem dobry humor, pozytywne nastawienie, A. i poszliśmy. Było ciepło więc zajęliśmy miejsce w zamkniętym ogródku od strony Miodowej. Hamsa hummus and happiness (tak chyba brzmi pełna nazwa lokalu) ma bowiem dwa wejścia i zajmuje stosunkowo dużą powierzchnię. Wnętrze naprawdę bardzo przypadło nam do gustu. Jest jasno, przestronnie i nieco rustykalnie, a wewnętrzny ogródek zapewnia sporo miejsca i komfortowe warunki nawet bardzo późnym wieczorem. Jeśli akurat nie chcecie jeść możecie skorzystać z miejsc naprzeciw tradycyjnych stolików, które zdecydowanie skłaniają do dłuższego posiedzenia nad butelką czegoś mocniejszego.
Tradycyjnie byliśmy głodni więc czym prędzej zabraliśmy się za studiowanie dość zgrabnej karty. Jej większą część zajmują przekąski i zestawy przekąsek – Mezze. Większość pozycji opiera się na hummusie, a to z harissą, a to z pietruszką, a to z granatem. Poza pastą z ciecierzycy macie też do wyboru kilka klasyków kuchni arabskiej i żydowskiej z Sałatką Tabuleh i Falafelem na czele. Ciekawą propozycją wydają się zestawy przekąsek, składające się z wyboru 3, 6 lub 9 mezze z lokalnym pieczywem, warzywami i oliwkami. Zdecydowaliśmy się na ten mały zestaw, awizowany jako porcja dla 2 lub 3 osób. Wybraliśmy Hummus z Akko, czyli z dodatkiem wspomnianego granata, Labneh z za’atarem, który opisano jako kulki z dojrzałego sera labneh obtaczane w za’atarze i marynowane w oliwie z dodatkiem świeżych ziół oraz smażony ser Jebneeh.
Intuicja podpowiadała, że ten zestaw będzie raczej obfity jednak i tym razem serce pokonało rozum i poprosiliśmy jeszcze o Keftę jagnięcą z Tadżyna dla dwóch osób z pieczywem i sałatką. To było nasze danie główne. Poza tym po kieliszku wina stołowego i karafka wody mineralnej. Tylko tyle i – jak się miało później okazać – aż tyle.
Przystawki pojawiły się dosyć szybko i od razu wzbudziły moją szczerą sympatię. Mam słabość do tanich chwytów, a takim z pewnością jest podanie przystawek w naczyniach składających się na łapę, widoczną również w logotypie restauracji. Efektownie to wyglądało i rzeczywiście, jeśli miałbym zdefiniować słońce na talerzu, to mógłby to być jeden z wariantów tej definicji. A. trochę narzekała, że warzywa w zestawie były wyłącznie marynowane i faktycznie nieco racji miała. Z drugiej strony wszystkie trzy przekąski były wyjątkowo smaczne i zacząłem w tym momencie delikatnie żałować, że nie zamówiliśmy wielkiej łapy z 9 przekąskami zamiast dania głównego.
To pojawiło się na stole kilka chwil po skonsumowaniu przez nas ostatniej oliwki z zestawu. Tadżyn również prezentował się znakomicie, a dodatkowo faktycznie stanowił porcję dla dwóch osób, choć również tutaj trochę zawiodły dodatki. Sałatki było zdecydowanie za mało w stosunku do liczby mięsnych kuleczek. Danie broniło się jednak smakiem i wyglądem, co z pewnością warto podkreślić i pochwalić. Za tę ucztę, której finalnie nie daliśmy rady, trzeba było zapłacić 131 zł. Nie ma się co oszukiwać – to sporo. Nie jest więc Hamsa miejscem, w którym przeciętny mieszkaniec naszego miasta jadałby codziennie. Warto jednak czasem zajrzeć po słonce i namiastkę południa oraz dawno zapomnianych wakacji.
Hamsa hummus & happiness, Szeroka 2 / Miodowa 41
Wystrój: 9
Obsługa: 9
Menu: 9
Jedzenie: 9