Od Sylwestra minęło już dziesięć dni. Kac mi przeszedł, A. wróciła za kanał La Manche. Przyszedł więc czas, abym złożył wam wszystkim noworoczne życzenia, a przy okazji uraczył recenzją typu premium. Zwykle staram się pisać tutaj o lokalach, które możecie odwiedzić nie nadwyrężając swojego portfela. Tym razem będzie trochę drożej, choć też bez przesady. Ed Red to miejsce, które stało się legendarne jeszcze przed otwarciem. Coś jak Bałkanica, choć w tym przypadku efekt mamy zdecydowanie lepszy.
Czego życzę wam w 2015? Tego, czego i sobie. Mniej Magdy Gessler, Anny Starmach i laureatów MasterChefa na małym ekranie. Więcej sensownych produkcji kulinarnych na zagranicznych licencjach, albo rozsądniejszych scenarzystów w rodzimych domach produkcyjnych. Życzę wam, żeby hipsterzy powrócili do korzeni i zaczęli pić Pepsi Colę, a operatorzy food trucków znaleźli inne specjalizacje niż burgery z gruszką, roszponką i gorgonzolą. Życzę nam wszystkim więcej oryginalnych, niedrogich i bezpretensjonalnych miejsc, w których zjecie to, czego nie znajdziecie nigdzie indziej. Życzmy sobie więcej lokali pokroju Balkan Express Grill, Oriental Spoon (o którym już niedługo) i więcej Zazie Bistro. Z drugiej strony miejmy nadzieję, że niegdysiejsze rewelacyjne debiuty wrócą do tego, co serwowały na początku swojego istnienia. Tak, to do ciebie Burgertato i Sami am am. Wreszcie życzę wam, aby każdy znalazł własną A., z którą i na której będzie mógł kulinarnie eksperymentować przez długie dwanaście miesięcy 2015 roku.
Po tym ckliwym wstępie idziemy na Sławkowską. Onegdaj było tak, że znalazłem się na spotkaniu z Adamem Chrząstowskim w jednej z krakowskich winiarni. Było to niedługo po tym, jak Kraków obiegła informacja, że nasza gwiazda kulinarna opuszcza Ancorę by… robić steki. Oj była afera, były utyskiwania – że „jak to?”, „co?”, „dlaczego?”. Sam się dziwiłem, choć pan Adam dosyć zwięźle tłumaczył wówczas swoją decyzję chęcią pokazania nowego, polskiego, lepszego. I rzeczywiście mu wyszło, choć mam takie nieodparte wrażenie, że steki to ten typ dania, które broni się samo. Ważne tylko, żeby go nie spieprzyć na grillu czy patelni.
Jak już wspomniałem, Ed Red mieści się na Sławkowskiej, tuż obok Hotelu Saskiego. Niegdyś pomieszczenia zajmowała restauracja Metropolitan, która musiała jednak ustąpić miejsca krowom szefa Adama. Na pierwszy rzut oka lokal wygląda przyjemnie i bezpretensjonalnie. Nie ma tego zadęcia, którym zawsze charakteryzowała się Ancora i wszystkie inne przybytki, w których za posiłek musicie płacić powyżej 100 zł za osobę. Jest surowo, a niektóre elementy wystroju kojarzą się z amerykańskimi barami przy Route 66. Poszliśmy z A. późnym popołudniem w poniedziałek. Przywitała nas nieco smutna kelnerka i poprosiła o wybór stolika, bo tłumów w Ed Red nie było. Najpierw poszliśmy pod „telewizor”, co w żargonie krakowskiego „Zwisu” oznacza okno z widokiem na ulicę. Trochę wiało, więc po pięciu minutach przenieśliśmy się do dalszego stolika pod gigantyczne lustro.
Obsługa rozpoczęła standardowo, od propozycji napojów i wręczenia zgrabnego menu. Ponieważ byłem upośledzony posiadaniem samochodu trzeba było zrezygnować z wina. A. stwierdziła, że sama pić nie będzie, co zaowocowało pojawieniem się na stole litrowej domowej herbaty mrożonej Rooibos Orange. Studiowanie menu zaczęliśmy – cóż za oryginalność! – od przystawek. A. chciała zupę, bo zimno na polu, zamówiła więc Zupę z jagnięciny z pieczoną papryką i soczewicą. Do mnie od razu krzyczały Podroby cielęce na 5 sposobów: wątróbka, grasica, ozorek, policzki, móżdżek. Nie mogłem im więc odmówić. W tym momencie się zatrzymam, bo karta Ed Reda jest naprawdę fajna. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, pomimo faktu, że produkty mocno tradycyjne, rustykalne i – było nie było – dosyć ciężkie. Przyszliśmy zjeść krowę, więc menu dań głównych musi jeszcze chwilę poczekać, ale znajdziecie tam tak fajne rzeczy jak: Pół kurczaka zagrodowego z ziemniakami po polsku i szałwiowym sosem czy Kaszotto z leśnymi grzybami i cheddarem z Wąwolnicy. Ta Wąwolnica to wieś na Lubelszczyźnie. Wracając jednak do steków – jest ich kilka, a większość zamawiać według wagi. Pomijając T-bone’a, który zawsze jest ciężki (mały ok. 50 dag) możecie wybrać, czy chcecie małego (ok. 20 dag), średniego (ok. 25 dag) czy dużego (ponad 30 dag). Płacicie oczywiście za 10 dag.
A. postanowiła tym razem nie robić siary i zamówiła średnio wysmażonego New Yorka, czyli po prostu rostbef. Ja od zawsze gustuję w antrykotach i to takich, które tryskają krwią. Poprosiłem więc krwistego Rib Eye’a. Dla mnie średni, dla niej mały. Do tego możecie sobie wybrać sos. Propozycji jest kilka: berneński, demi-glace, grzybowy, z zielonym pieprzem i serem gorgonzola oraz masło Ed Reda. Dla mnie masło, dla A. sos z gorgonzolą. Poza tym warto poprosić o jakieś dodatki. Zamówiliśmy Korzenne warzywa z pieca i Domowe frytki.
Zanim na stole pojawiły się przystawki przyniesiono mikroskopijną „czekajkę” w postaci kromeczki z domowym salami i sosem. Smaczne to było, chętnie zjadłbym więcej. Szczególnie konsystencja salami przypadła nam do gustu, bo nie było ziarniste, jak te znane wszystkim wędliny z supermarketów. Powiedziałbym wręcz, że to salami o konsystencji mortadeli. Dalej było różnie. Zupa A. okazała się dosyć spora, choć to znów ten rodzaj dania, które znane jest w każdej kuchni na świecie: wrzuć mięso i warzywa do gara, zagotuj, wyjdzie gulaszowa na 1000 sposobów. Było to smaczne, ale nie porwało. Podroby wyglądały pięknie i smakowały również świetnie. Każdy rodzaj został podany na innym pieczywie, z różnymi dodatkami. Mnie najbardziej do gustu przypadła wątróbka z cebulową konfiturą i móżdżek, tradycyjnie podany w postaci jajecznicy. A. spróbowała tylko grasicy, bo do reszty od zawsze podchodzi bardzo nieufnie. Mówiła, że może być, choć trochę galaretowate.
Na dania główne musieliśmy chwilę poczekać. W tym czasie udałem się na zwiedzanie lokalu, bo nie jest mały, a ciekawość wzięła górę nad lenistwem. Bardzo dobre wrażenie robi otwarta kuchnia z krzątającymi się kucharzami. Fajnie, że nie atakuje od razu przy wejściu – jeśli ktoś jest zainteresowany może wybrać miejsce w ostatniej sali i obserwować co też się w kuchni wyrabia. Przy okazji odwiedziłem toaletę… i to niestety był błąd. W takim lokalu nie przystoi gości wpuszczać do mikroskopijnej, jednoosobowej i niezbyt świeżej toalety. A. twierdzi, że przesadzam, ale będę się przy tym upierał. Aż strach pomyśleć co się stanie jeśli w restauracji kiedyś pojawi się komplet gości. Komitety kolejkowe macie jak w banku.
Wróciłem i pojawiły się steki. Na pierwszy rzut oka mój średni antrykot wyglądał na niewiele większego od małego rostbefa A. Faktycznie, ważył 25 dag, a rostbef 23 dag, co mogliśmy wyczytać później z rachunku. Poza tym wszystko było w najlepszym porządku. Świetny sposób podania na desce, z dodatkami w osobnych miseczkach, dzięki czemu mogliśmy dzielić się sosami, frytkami i warzywami. Szczególnie te warzywa przypadły nam do gustu bo znalazła się wśród nich brukselka, a po 28 latach życia A. zorientowała się niedawno, że jednak tę brukselkę lubi. Smakowało nam również ziołowe masło. Sos był dla mnie zbyt intensywny, bo ser gorgonzola taki właśnie jest. Z drugiej strony – wiedziałem o tym od początku i dlatego go nie zamówiłem. Towarzyszka mruczała, że jest ok. O smaku steków rozpisywać się nie mam zamiaru. Dobra krowa broni się sama, a sezonowanie na sucho trochę ją jeszcze podciąga.
Deserów nie zamówiliśmy, bo czasem (raz do roku) dopada mnie potrzeba zjedzenia gofra z frużeliną. To był akurat ten dzień i na deser poszliśmy gdzie indziej. Ile zapłaciliśmy? 175 zł za całość i warto nadmienić, że faktycznie wyszliśmy bardzo najedzeni, a wszystkie dania trzymały co najmniej dobry poziom. Happy New Year!
Wystrój: 9
Obsługa: 8
Menu: 10