Kilka lat temu indyjska kuchnia była w Krakowie niespotykana i horrendalnie droga. Najprostsze dania potrafiły kosztować tyle, ile przeciętny hindus wydaje na tygodniowy prowiant dla siebie, swojej rodziny i świętej krowy. Czy w Taste of India, najnowszym i najbardziej tłocznym indyjskim przybytku w Krakowie, będzie inaczej?
Poza restauracjami drogimi bywały niegdyś i takie, które własne nieudacznictwo próbowały zasypać garściami curry w proszku. Te czasy chyba już minęły, choć nadal indyjski styl gotowania bywa kaleczony, często w wegetariańskich jadłodajniach, mieszających gotowanie z ideologią. Nie dziwi więc fakt, że na powierzchni wciąż utrzymuje się na przykład stary i pewny Indus Tandoor ze Sławkowskiej. Pojawiło się jednak nowe i to nowe zagnieździło się na Dietla, tuż przy skrzyżowaniu ze Stradomiem.
Trzy podejścia – dokładnie tyle potrzebowaliśmy, aby wreszcie skutecznie zakończyć wyprawę do Taste of India. Pierwsza wycieczka skończyła się nerwowym poszukiwaniem miejsca w szczelnie wypełnionej sali. Wszelkie nadzieje rozwiała wówczas obsługa, oferująca wolne stoliki dopiero kolejnego dnia. Drugie podejście to nieudane próby rezerwacji online, połączone z rozczarowującą rozmową telefoniczną. Ostatecznie sprawy w swoje ręce wzięła A. (bo jak głodna to potrafi) i udało się zarezerwować stolik na niedzielny obiad. W tym miejscu na chwilę się jednak zatrzymam, bo Taste of India to lokal na wskroś indyjski, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Strona internetowa niby jest i niby jakoś wygląda, choć zdjęcia dań niewiele mają wspólnego z oferowanymi na miejscu (nie zawsze na niekorzyść tych drugich). Również panel do rezerwacji online stanowi tylko ozdobę, którą hindus z pewnością pochwaliłby się sąsiadowi. A to że nie działa? A kogóż to obchodzi.
Wystrój, menu, obsługa
Zaczniemy od krótkiej dygresji. Mam kolegę, który zatrudniony jest w pewnej korporacji z siedzibą w Stołecznym Królewskim. Jak zawsze w takich przedsiębiorstwach część działu programistycznego zlokalizowano gdzieś w Bangalore. Twory wychodzące z tego konkretnego miejsca są absolutnie niepodrabialne i nie wymagają nawet podpisu. Dlaczego? Pomimo sztywnych wytycznych z identyfikacji wizualnej owego przedsiębiorstwa (biel i granat), Hindusi zawsze znajdą sposób na przemycenie w layoucie elementów różowych, turkusowych, złotych czy szafirowych.
Podobną zależność znajdziecie w przypadku wystrojów indyjskich restauracji, a Taste of India nie jest żadnym wyjątkiem. I nie chodzi mi nawet o „efektowne” zdjęcie Tadż Mahal na ścianie, ale o lampki choinkowe, otaczające okno. Ktokolwiek był w Indiach wie, że tego typu kolorowe szpeje to świetna i wyjątkowo gustowna ozdoba każdego lokalu, niezależnie od pory roku. Poza bibelotami na uwagę zasługuje typowo indyjski brak przywiązania do szczegółów, wdzięczący się w postaci resztki tanich kolorowych serwetek na stole. To szczegóły, które mnie akurat raczej rozczulają niż irytują.
Po zajęciu miejsc na samym końcu ciasno wypełnionej sali otrzymaliśmy obszerne menu. Indyjskie restauracje to chyba jedyny przypadek (poza tanimi „wietnamczykami”) kiedy wybaczam przesadnie rozwlekłą kartę dań. Tak to już jest, że każde curry pączkuje w menu do pięciu wersji, co w sumie da nam około stu różnych pozycji w karcie. Po krótkim przemyśleniu postanowiliśmy wypróbować klasyki: Wegetariańskie Samosy, zupę z ciecierzycy Taste of India, Jagnięcinę Vindaloo, Palak Paneer, Warzywne Pulao, Roti i klasyczną Raitę. Od razu zostaliśmy zapytani o stopień ostrości poszczególnych dań. Kierowani ułańską fantazją Vindaloo zamówiliśmy ostre, a pozostałe dania średnie, co okazało się ostatecznie bardzo dobrym wyborem.
O obsłudze mogę powiedzieć raczej wyłącznie dobre słowa. Pomimo sporego tłoku panowie uwijali się bardzo sprawnie, nie tracąc zimnej krwi. W sumie obsługiwani byliśmy przez dwóch różnych kelnerów, z których przynajmniej jeden nie miał wielkiego pojęcia o języku polskim. Dania otrzymaliśmy zresztą również bardzo szybko, dzięki czemu widok i zapach z sąsiednich stolików nie zdążyły zupełnie zmaltretować naszych ślinianek.
Jedzenie
Pierwsze na stole pojawiły się samosy, do których zaserwowano nam dwa sosy: słodki i ostry. Danie wyglądało bardzo przyzwoicie i tak też smakowało. Entuzjazmu nie wyczujecie, ponieważ akurat w przypadku samosów trudno o fajerwerki. Więcej emocji towarzyszyło zupie, która przypominała nieco tradycyjny hinduski Dhal. Opcja średnio-ostra okazała się w sumie bardziej ostra niż średnia, a trzeba wam wiedzieć, że niezmiernie trudno mnie zaskoczyć poziomem kapsaicyny. W każdym razie, kiedy już przebiliśmy się przez opary chili okazało się, że zupa jest lekka i aromatyczna, bardzo przyjemne pierwsze danie.
Dania główne zaserwowano nam w metalowych miseczkach na podgrzewaczach. To stały patent hinduskich restauracji, choć muszę przyznać, że najrzadziej (o ile w ogóle) widywaliśmy go w samych Indiach. Vindaloo wyglądało groźnie. Wściekle czerwony kolor przypominał, że – przynajmniej w teorii – to najostrzejsze dostępne curry. Palak był z kolei brunatny, zapowiadający sporą dawkę azjatyckich przypraw.
Oba dania były doskonałe. A. podeszła do Vindaloo bez wymaganej ostrożności, przez co po kilku chwilach jęła przypominać smoka wawelskiego, któremu para bucha z nosa i uszu. Myślę, że poziom ostrości tego konkretnego dnia zadowoliłby najbardziej wymagających wielbicieli pikantnych potraw. Nie było jednak zbyt ostro, dzięki czemu smak chili był wyczuwalny, bo o to w kuchni indyjskiej chodzi. Jeśli poziom ciepła rósł łagodziliśmy go szpinakiem, który spełnił pokładane w nim, przyprawowe nadzieje.
Podsumowanie
Za bardzo obfity obiad zapłaciliśmy 113,50 zł. Da się taniej i pewnie powinno się taniej – my nażarliśmy się tymczasem bez żadnego umiaru. Oczywiście Taste of India nie jest wolne od niedoróbek, ale to (wreszcie!) uczciwa indyjska propozycja w Stołecznym Królewskim, w której smak idzie w parze z ceną i jakością obsługi.
PLUSY:
- Stosunek jakości do ceny
- Miła obsługa
- Słuszne porcje
MINUSY:
- Tłok
- Kłopoty z rezerwacją