Do kuchni latynoamerykańskiej nie mamy pod Wawelem szczęścia. Reprezentują ją dwa typy lokali: meksykańskie jadłodajnie z piekielnie ostrą zupą chili i przyzwoitymi żeberkami oraz restauracje, serwujące kosmicznie drogie kawałki wołowiny argentyńskiej. Wspominam o cenie nie bez powodu. Oto w dość zaskakującej lokalizacji powstało miejsce, które dostarczy wam kawałka Argentyny za rozsądne, a wręcz nieprzyzwoicie małe pieniądze.
Nie tak dawno spotkałem się z zaprzyjaźnionym Wenezuelczykiem. Wenezuelczyk na stałe osiadł w Stołeczno Królewskim i ma już wyrobiony gust kulinarny: lubi polską kiełbasę i zapiekanki z Kazimierza. Pod Wawelem nie zginie. Rozmawialiśmy jednak nie o zwyczajnej, śląskiej ani podwawelskiej, a o równie swojskich pierogach. Rości sobie do nich prawa niemal każdy naród na kuli ziemskiej. W Ameryce Południowej najpopularniejszą formą pieroga jest empanada, tak przynajmniej twierdził mój latynoski towarzysz. Z drugiej strony nie był w stanie owych pierogów precyzyjnie zdefiniować. Ponoć w samej Wenezueli jest ich kilkanaście rodzajów, a dodatkowo diametralnie różnią się od swoich argentyńskich odpowiedników. Wenezuelskich nie jadłem i Wy też w Krakowie ich nie zjecie (chyba że sami sobie zrobicie, albo zrobi wam je jakiś zaprzyjaźniony imigrant). Z argentyńskimi jest już lepiej, bo ich dystrybucja od niedawna prowadzona jest przy ulicy Morawskiego (to w tej malowniczej okolicy, tuż za przystankiem autobusowym naprzeciw Jubilata).
Usiłowałem sobie przypomnieć, co też wcześniej mieściło się w małej budce, wieńczącej ślepą uliczkę. Warzywniak? Kiosk? Punkt sprzedaży rajstop? Pamięć bywa jednak zawodna – może wam pójdzie nieco lepiej. W każdym razie poprzedniego lokatora już nie ma, a jego miejsce zajął Argentyńczyk i jego pierogi. Na pierwszy rzut oka od razu stwierdzicie dwie rzeczy: pomysłodawca biznesu lubi piłkę nożną i nie ma wśród znajomych ani plastyków, ani grafików. Punkt z argentyńskimi pierogami wygląda wręcz koszmarnie i gdyby nie fakt, że o jego istnieniu wiedziałem nieco wcześniej, z pewnością nie zwróciłbym uwagi na szklaną witrynę, gęsto wyklejoną tematycznymi zdjęciami. Co więcej, nie wpadłbym pewnie na to, że można tam znaleźć jedzenie (i to całkiem przyzwoite jedzenie). Ogrom estetycznego bólu łagodzi nieco zgrabny „potykacz” z ręcznie wypisanym menu dnia i twarz Leo Messiego, która szczerzy się do Was zza wspomnianej witryny. Przypominają się czasy, kiedy jako dziecko wyklejałem ściany plakatami z tygodnika Piłka Nożna…
Jak wspomniałem, menu macie na tablicy. Okazuje się jednak, że nie ma ono wiele wspólnego z aktualnymi zasobami budki Cafe Del Viso. O tych możecie się dowiedzieć dopiero po krótkiej wymianie zdań z wyjątkowo sympatycznym panem. W moim przypadku okazało się, że z baraniną nie ma, „ale zwykle jest, tylko wcześniej trzeba przyjść”. Dostępne były za to wersje z kurczakiem, wołowiną, pieczarkami i jeden na słodko – z limonką i bezą. Wszystkie pierogi, niezależnie od nadzienia, kosztują tyle samo: 5 zł. PIĘĆ ZŁOTYCH! Zakląłbym, żeby jeszcze bardziej podkreślić wagę wypowiadanych słów, ale zwyczajnie nie wypada.
Zamówiłem dwa pierogi na słono (wołowina i kurczak) oraz słodką wersję z limonką. Możecie sobie wybrać, czy pierogi zabieracie do domu (pan wytłumaczy jak skutecznie podgrzać je za pomocą kuchenki mikrofalowej), czy chcecie już podgrzane i będziecie jeść na ulicy. Ja tym razem wybrałem pierwszą możliwość, bo i zimno było, i deszcz padał. Zapłaciłem więc 15 zł i na odchodne dostałem jeszcze ulotkę, która urodą dorównuje witrynie argentyńskiego przybytku. Z pierogami w papierowej torbie ruszyłem do samochodu i – nie mogąc się powstrzymać – pożarłem pierwszego pieroga jeszcze na parkingu. Dobry był, obficie wypełniony farszem, a ciasto nie rozmokło i pozostało kruche. W domu podgrzałem pozostałe dwa i muszę przyznać, że szczególną przyjemność odnalazłem jedząc tego słodkiego pieroga, wypełnionego powietrzem o smaku limonki i przykrytego lekką bezą. Nie wiem, czy takie pierogi rzeczywiście je się w Argentynie, ale ja chętnie znów zjem je tu, w Polsce.
Po pladze burgerowni doczekaliśmy się wreszcie całkiem oryginalnego, niespodziewanego ulicznego jedzenia, w jeszcze bardziej niespodziewanej lokalizacji. Idźcie, próbujcie i nie mówcie znajomym, bo chyba nigdy tego baraniego nie spróbuję.