Trochę Lwowa pod Wawelem

Jak do tej pory udało mi się odwiedzić Ukrainę dwukrotnie. Ostatnim razem, korzystając z dobrodziejstw tanich linii lotniczych zawitałem do Kijowa – miasta, które może się poszczycić lepszą renomą, niż na to w istocie zasługuje. Poza urzekającymi socrealistycznymi stacjami metra uwagę w ukraińskiej stolicy zwraca stężenie czarnych Mercedesów G na metr kwadratowy. Więcej ich chyba tylko w fabryce pod Stuttgartem bądź na planie niektórych hiphopowych teledysków.

Moja wycieczka do Kijowa była o tyle pamiętna, że po raz pierwszy (i do dziś jedyny) udało mi się spóźnić na samolot powrotny. Powody w tym miejscu nie maja wielkiego znaczenia, pozostańmy przy wersji mówiącej o kłopotach logistyczno-kartograficznych. Jedynym sensownym sposobem wydostania się z miasta był więc pociąg dosyć egzotycznej relacji: Moskwa – Kijów – Lwów – Użhorod. Wtedy też, po raz drugi w życiu zawitałem do Lwowa. Pierwszy raz to, tradycyjny wśród krakowskiej młodzieży, wyjazd skupiający się na degustacji różnych rodzajów miejscowych trunków występujących pod wspólnym szyldem: Nemiroff.

Lwów to jedno z tych miast, w których przeszłość zdecydowanie góruje nad teraźniejszością, a byli mieszkańcy (których potomkowie zapewne spacerują teraz gdzieś we Wrocławiu) przewracają się w grobach. Jak to bowiem możliwe, że w tym arcypolskim mieście nie można sensownie zjeść? Od czasów pewnego niefortunnego obozu młodzieżowego na Słowacji nie pamiętam wycieczki, w trakcie której byłbym tak głodny jak we Lwowie. Tutaj ciekawostka: najdroższy lwowski posiłek zaserwowano nam w przybytku spod znaku żółtej emki. Zaznaczam, że bynajmniej na jedzeniu i lokalach nie oszczędzaliśmy. Uważajcie więc wybierając się do Galicji wschodniej – wypić tam można, z jedzeniem jest zdecydowanie gorzej.

Skąd nagle temat Lwowa i Ukrainy? Nie, nie przez Euro. Otóż okazało się, że zaserwowano nam małą namiastkę Lwowa w Krakowie. Jeśli pamiętacie pustostan po jednym sklepie odzieżowym na Szewskiej, to już o nim zapomnijcie. Mieści się tam teraz przybytek o dumnej nazwie Lwowska Manufaktura Czekolady. Jest to w rzeczy samej polski oddział manufaktury, która faktycznie mieści się we Lwowie (o, tu sprawdzicie). Miejsce to doprawdy urzekające i dopieszczone w każdym calu. Możecie tam przez szybę podziwiać mistrzów sztuki cukierniczej, tworzących czekoladowe rzeźby i praliny. Możecie też zaopatrzyć się (po zbójeckich cenach, to fakt) w najprzedniejsze czekolady, w tym sprzedawane na wagę kawały czekolad belgijskich i nieco tandetne czasem czekoladowe figurki wszelkich zwierzaków i innych smoków. Możecie wreszcie wjechać na piętro, gdzie mieści się urocza kawiarnia, próbująca (całkiem skutecznie) przywołać klimat dwudziestolecia, a może i jeszcze wcześniejszy.

czekolada belgijska czekoladowy smok

Po szybkiej lekturze wyników Googla okazało się, ze krakowska kawiarnia ma dokładnie to samo menu, które oferuje swoim klientom lwowski lokal-matka. Różnice są doprawdy kosmetyczne. Nasza „czekolada z nutką cytrynową” na Ukrainie serwuje się z nutką pomarańczowa (przy okazji, w moim egzemplarzu nie było żadnej nutki, chyba ktoś o niej po prostu zapomniał). Wybór czekolad płynnych jest tu zresztą zaskakująco ubogi. Doliczyłem się pięciu pozycji, choć trzeba oddać gospodarzom, że oferują możliwość kompozycji własnej czekolady z wybranymi dodatkami. Tanio w tej kawiarni również nie jest. Miks czekolad białej, deserowej i mlecznej kosztuje 10 PLN, z kolei czekolada z domniemaną nutką cytrynową – 13 PLN. I tak taniej niż w sklepie niżej.

I wszystko pewnie byłoby dobrze (prawie wszystko, pamiętajmy o nutce cytrynowej), gdyby nie jeden monstrualny mankament. Tu zwracam się bezpośrednio do właścicieli Lwowskiej Manufaktury Czekolady w Krakowie: Drodzy państwo, jeśli już inwestujecie czas i środki w tworzenie niepowtarzalnego klimatu przedwojennej manufaktury czekolady to zadbajcie o kelnera, który pod gustownym fartuchem nie straszy mocno adidasami tworząc wyjątkowo groteskowe zestawienie. Przy okazji wydajcie owemu kelnerowi instrukcje, aby przestał poruszać się po tych pięknych wnętrzach z gracją i tempem morsa na pustyni. Zadbajcie jeszcze o to, aby wasza obsługa uśmiechała się do klienta nie tylko przed wejściem, ale też po wejściu i w trakcie całej wizyty w kawiarni. Pilnujcie jednakże, aby kelnerzy doglądali czasem zajętych stolików (były aż trzy takowe) i pamiętajcie, że jeśli zdegustowany klient nie może doczekać się na rachunek często zostawia wymaganą kwotę na stoliku i opuszcza lokal. Zanim zaczniemy go gonić sprawdźmy więc wszystkie możliwości. Pisząc z kolei do czytelnika i potencjalnego klienta użyje prostego, żołnierskiego słownictwa: miejsce fajne ale obsługa do dupy.