Dawno, dawno temu pojawił się na tej stronie ostatni wpis. Powodów tak długiej przerwy było wiele, z wrodzonym lenistwem włącznie. Aby czym prędzej nadrobić zaległości zdecydowałem się pisać prosto z mostu: drażnią mnie rowerzyści.
Listopad 2012 upłynął w Stołeczno Królewskim pod hasłem zmian w komunikacji miejskiej. Małżeństwo MPK i ZiKITu postanowiło jeszcze skuteczniej skomplikować życie mieszkańcom, wprowadzając nowy rozkład jazdy. I tak tramwaje o tych samych numerach zupełnie zmieniły trasy, a niektóre, jeżdżące skądinąd po tej samej trasie, zmieniły numery na nieco wyższe. Po co? Czort wie. W każdym razie lamentom i społecznym protestom nie było końca. Przy okazji, pewna społeczna inicjatywa postanowiła jeszcze bardziej sparaliżować komunikację w centrum miasta, żądając przywrócenia przejścia dla pieszych pod Jubilatem. Brawo. Tak jakby korek od Mostu Dębnickiego do Hotelu Forum już nam nie wystarczał.
W całym tym szaleństwie moralnymi zwycięzcami jak zwykle zostali rowerzyści. To oni niosą przecież kaganek oświaty, nauczając industrialne społeczeństwo jak być eko, jak być trendy, jak być pro społecznym. No bo przecież nie zatruwają, nie zabijają, nie przeszkadzają. A figa! Właśnie, że przeszkadzają. Spróbujcie się czasem przespacerować ciągiem komunikacyjnym (tak, chodnikiem) wzdłuż ulic Karmelickiej, Szewskiej, a potem dalej we Floriańską i pod dworzec. Zostaniecie obdzwonieni, obtrąbieni, objechani przez hordy rozszalałych rowerzystów, którzy często nawet nie zwrócą uwagi na fakt, że byliby was przejechali, bo odtwarzacz mp3 na uszach skutecznie ogranicza i upośledza ich percepcję.
Rowerzyści pozostają jednak ostatnimi sprawiedliwymi w komunikacyjnym szaleństwie miasta, choć powodują korki, jeżdżąc po ulicach, miast korzystać z przyległych ścieżek rowerowych, choć zajmują chodniki, z definicji przeznaczone dla pieszych, choć pozostają nieoświetleni, mimo obowiązujących przepisów ruchu drogowego. Nadal jednak społeczność rowerzystów uzurpuje sobie prawo do bycia jedynymi, czystymi moralnie użytkownikami dróg publicznych. Dlaczego? Bo samochody złe są z definicji, a chodzenie pieszo przestało być uznawane za środek komunikacji od kiedy Armia Czerwona wychodziła z Polski przez 50 lat.
Wywód na temat rowerów tylko z pozoru nie ma związku z restauracją Green Way. Faktycznie jednak, pozwala nawiązać do innej grupy, mocno przeświadczonej o słuszności obranej przez siebie drogi. Do wegetarian. Tak, wiem. Pisałem już o nich. Ponieważ temat został rozpoczęty, postanowiłem do niego wrócić z przytupem i udałem się do rzeczonego Green Waya. To oaza wegetarian, synonim sukcesu polskiej myśli kulinarnej, gdzie teoria znacznie wyprzedza jednak praktykę. Żeby nie być gołosłownym, krótki cytat ze strony sieciowej Green Waya, który tak opisuję matkę-założycielkę przedsiębiorstwa:
„(…) kreatorka serii zdrowych produktów, w tym konceptów gastronomicznych na rynku polskim i międzynarodowym, wciąż zasila swoimi pomysłami sieć Green Way, gdyż jako jedna z jej założycieli niezmiennie wierzy w jej cywilizacyjną misję i globalny sukces. Kuchnia Green Way opiera się na wielkim przekonaniu autorki, że kuchnia wegetariańska nie tylko może być smaczniejsza od kuchni tradycyjnej, ale także bardziej odpowiada prozdrowotnemu i proekologicznemu duchowi naszych czasów”.
No wypisz wymaluj rowerzyści! Jak poszperacie dalej, to znajdziecie fragmenty o unikaniu szkodliwych form obróbki termicznej lub przygotowaniu potraw w możliwie jak najkrótszym czasie przed podaniem.
A jak ta piękna teoria wygląda w praktyce? Ano nie najlepiej, a wręcz fatalnie. Wystrój zielony, trochę kawiarniany, mało przytulny. Jest surowo, kojarzy się bardziej z amerykańskimi fast foodami niż lokalem dbającym o klientów. Oczywiście samoobsługa i oczywiście podgrzewacze – pamiętacie wpis o „możliwie jak najkrótszym czasie przygotowania przed podaniem”? De facto zgadza się, bo zamówienie otrzymałem jeszcze zanim zapłaciłem – to samoobsługa więc trzeba z góry. Obsługa jednak zdążyła w ciągu kilku minut podać Samosy wegetariańskie w sosie indyjskim z surówkami. No i o tych samosach trzeba teraz napisać, choć zawzięcie usiłowałem wyrzucić je z pamięci.
Wyobraźcie sobie miękkie i gumowate ciasto do pizzy, zrobione z mąki razowej. W czymś takim podany był bezsmakowy i suchy farsz dwóch słusznej wielości pierożków. To biedne ciasto nie miało szans stać się chrupiącym ciastem indyjskich pierożków Samosa, bo w Green Way smażenia nie uznają, a Samosy otrzymuje się poprzez smażenie w głębokim tłuszczu. Owszem, są wersję bliskowschodnie, gdzie pierożek ląduje w piecu, ale jego ciasto nadal powinno być chrupiące i możliwe do zjedzenia jedną ręką. W Green Wayu takiej szansy nie macie, bo pierożek najpewniej rozpadłby się po pierwszym utracie kontaktu z podłożem. Poza tym jest w całości zalany szokującym indyjskim sosem. Indyjskim w intencji kucharzy bądź tylko twórców menu. Nie wystarczy bowiem wrzucić do gotującej się soczewicy, curry (a nawet mieszanki garam masala), by móc mówić o daniu indyjskim. Ten sos to rzecz wyjątkowo paskudna i wyjątkowo nieatrakcyjna wizualnie. To sos tego typu, którego z pewnością nie chcecie spotkać w ciemnej uliczce, bo uciekalibyście gdzie pieprz rośnie.
Całości dopełniły surówki, które nijak nie pasowały do orientalnego (w zamierzeniach) dania. Czerwona kapusta i marchewka raczej do niedzielnego kotleta niż pierożków Samosa. Jakiekolwiek by one nie były. Ceny nie przytłaczają, bo opisane wyżej danie zamknęło się w 20 zł. Każdej złotówki jednak szczerze żałuję i coraz bardziej współczuję krakowskim wegetarianom. Wygląda na to, że w oczach wegetariańskich decydentów i ideologów, klienci bezmięsnych barów nie zasługują na obsługę kelnerską i świeże posiłki. A szkoda.