Święta krowa, zwierzę rozlazłe, rozleniwione, otumanione i niezbyt pożyteczne, a jednak adorowane i uwielbiane. Mało kto wie, że w Indiach początek kultu krowy w jego ortodoksyjnej wersji datuje się dopiero na VII/VIII wiek naszej ery.
Dlaczego święte krowy stały się święte? Ano przez świnie. Gdyby muzułmanie korzystali z dobrodziejstw mięsa wieprzowego, bydło w Indiach nie cieszyłoby się dziś specjalnymi względami. Ma to związek z faktem, że w czasach najazdów muzułmańskich na Indie, gdzieś w okolicach siódmego stulecia, wyznawcy Islamu tak bardzo upodobali sobie tamtejsze krowy, że miejscowi z przerażeniem spostrzegli, iż wkrótce może tych krów zabraknąć. Postanowili więc odkurzyć i nieco zaostrzyć kult krowy, aby gatunek choć trochę obronić przed wygłodniałymi przybyszami z zachodu.
Choć mój wywód doprowadziłby indologów do białej gorączki, mniej więcej w ten sposób krowa świętą się stała. A przynajmniej na tyle świętą, że jej kult głęboko zakorzenił się w świadomości europejczyków, w tym także Polaków. Nasz rodzimy język wzbogacił się nawet o popularny związek frazeologiczny, odnoszący się do czegoś, co nie podlega najmniejszej nawet krytyce.
Taką świętą krową jest w Krakowie restauracja Aqua e Vino. Jak Kraków stary, długi i szeroki próżno szukać narzekań na tę restaurację, skrzętnie ukrytą w czeluściach bram ulicy Wiślnej. Kochają ją konsumenci, kochają ją turyści, kochają ją krytycy kulinarni. Dlaczego? Do wczoraj nie wiedziałem, więc postanowiłem sprawdzić osobiście, tak organoleptycznie.
Wybieraliśmy się do Aqua e Vino od dłuższego czasu. W zasadzie od momentu, w którym kilka miesięcy temu odwiedziliśmy Ancorę, dumnie pretendującą do miana tej „NAJ”, a której na drodze staje zwykle właśnie przybytek z Wiślnej. Jakoś się nie składało, więc jak już się złożyło, to poszliśmy, na niedzielną kolację, chwilę po dniu kobiet.
Bylibyśmy do restauracji nie trafili, bo na ostatniej prostej przeszkody postawili nam sami właściciele. Dwie kotary i oznakowanie, którego nie powstydziłyby się nawet polskie autostrady, skutecznie skierowały nas do lokalnej toalety. Ponieważ potrafię odróżnić toaletę od włoskiej restauracji (we Włoszech momentami jest to ciut trudniejsze niż w Polsce) szukaliśmy dalej, aż wreszcie dotarliśmy do schludnej, raczej surowej sali. Dlaczego surowej? Brąz, lustra i czarno-białe zdjęcia to dokładny i bardzo szczegółowy opis wnętrza restauracji Aqua e Vino. Jedynym elementem nieco ożywiającym wystrój był piłkarski proporczyk reprezentacji Włoch, niedbale zawieszony u szczytu pomieszczenia. W tle znajdował się jeszcze bar, bo Aqua e Vine to w końcu „RISTORANTE ITALIANO – LOUNGE BAR”.
Weszliśmy i od razu zaopiekowała się nami sympatyczna przedstawicielka obsługi. Usadziła przy dwuosobowym stoliku w niemal pustej sali i podała menu, opisując przy okazji dania, które nie znalazły się w karcie, a które serwuje dzisiaj szef kuchni. Powiem szczerze: nie cierpię tego. W momencie kiedy kończyła swoją litanię nie pamiętałem już od czego się ta cała lista zaczęła. Równie dobrze można powiedzieć, że poza menu jest coś jeszcze – pożytek będzie z tego bardzo podobny, bo i tak w końcu trzeba dopytać. Znacznie lepszym rozwiązaniem jest wkładka do menu, jak praktykuje się to we wspomnianej już Ancorze. Pomachaliśmy więc ze zrozumieniem głowami, pouśmiechaliśmy i rozpoczęliśmy studiowanie menu.
Menu z Aqua e Vino należy do tych, które bardzo lubię. Jest krótkie, ale oferuje zarówno włoskie klasyki, jak i nieco bardziej wyszukane pozycje. Nie ma przerostu formy nad treścią, tak po włosku, jednak bardzo elegancko. Trochę brakuje w karcie napojów bezalkoholowych, tak jakby człowiek nie pijący był kimś niepożądanym w restauracjach aspirujących do gwiazdek Michelina. O pułapkach, które oferuje takie rozwiązanie przekonaliśmy przy okazji studiowania rachunku, kiedy zwykła woda o którą poprosiliśmy okazała się być importowana, a takie cuda kosztują mniej więcej tyle, ile domowy zapas wody mineralnej na cały tydzień. Tyle że za butelkę, taką małą, 0,7l.
Co jedliśmy? A. marudziła długo, „że ona to może łososia, albo może nie, bo zrobi sobie sama”, „a to może doradę z grilla, ale nie, bo ma ochotę na jakieś makarony…” Ostatecznie zamówiła Risotto z krewetkami (to jedno z tych specjalnych dań spoza karty) i Grillowany ser kozi z migdałami i miodem. Ja wybrałem coś z klasyków, czyli Saltimbocca alla Romana z pieczonymi ziemniakami gotowanymi szparagami i Fettuccine z sosem z czarnych trufli, bo po włosku makarony są przecież pierwszym daniem.
Oczywiście dostaliśmy „czekajkę” w postaci świeżego chleba, dobrej oliwy i octu balsamicznego. Ciężko tego nie lubić. W zasadzie wypada tylko siedzieć, żreć i marudzić, że za mało chleba. Przystawki pojawiły się po kilkunastu minutach. Co to były za przystawki! Fettuccine z Aqua e Vino to prawdopodobnie jeden z najlepszych makaronów, jakich w życiu próbowałem. Sam makaron ugotowany w punkt, obklejony aromatycznym, truflowym sosem. U A. było chyba jeszcze lepiej. Ser grillowany z grzanką, z kawałkami świeżych gruszek, sosem na bazie miodu i żurawiny i posypką z migdałów. Wyglądało dobrze, smakowało jeszcze lepiej. Zgodnie stwierdziliśmy, że to wypadałoby w domu powtórzyć przy jakiejś znaczniejszej okazji.
Drugie dania nie zrobiły już takiego wrażenia. Saltimbocca była rzeczywiście wspaniała, bo cielęcina, szałwia i szynka parmeńska to już takie trio, które musi dobrze smakować. Ziemniaki pieczone z ziołami również bardzo przyjemne, trzymały poziom. A szparagi? A szparagi były rozgotowane, niemiłosiernie oklapłe i rozpadające się. To wstyd, szczególnie w miejscu tej klasy. Całość podana, delikatnie rzecz biorąc, w niedzisiejszym stylu. Jeśli traficie gdzieś na programy Karola Okrasy sprzed dziesięciu lat i zobaczycie rozetki z pomidorów to zrozumiecie, o co mi chodzi. Risotto A. również nie trzymało poziomu. Za mało kremowe, tak w pół drogi między dobrym risottem, a chińskim makaronem z warzywami. Poza tym zdecydowanie za słone (dobrze, że mieliśmy naszą drogocenną wodę). Nie zjadła, ja też nie dałem rady.
Za desery tym razem podziękowaliśmy, bo porcje w Aqua e Vino są słuszne, nadspodziewanie słuszne. Ceny? Zapłaciliśmy za całość (z kieliszkiem Prosecco) prawie 190 zł. To dużo, choć można taniej, bo dania nie są przecież małe. No i możecie jeszcze zrezygnować z wody – to wariant dla bardzo oszczędnych.
Podsumowując, Aqua e Vino to lokal nietuzinkowy, momentami wybitny. Nie brakuje jednak wpadek, tych mniejszych (błagam, zmieńcie muzykę, bo brzmiała jak nasłuch z kebabiarni powyżej) i tych większych (szparagi, risotto). Dlatego też, z dwójki Ancora – Aqua e Vino, wybieram tę pierwszą, choć obie restauracje z pewnością warto odwiedzić i wypada polecać.