Czasem zdarza się tak, że trzeba jechać do Poznania. Wiecie, obserwujemy wtedy koziołki, kupujemy w Starym Browarze i oglądamy stadion, który przypomina gigantycznego pancernika. No dobra, wiem, że większość z was pewnie nigdy w Poznaniu nie była i nigdy nawet tego nie planowała. Autostrady bezpośredniej tam nie mamy, Pendolino jedzie tylko do Warszawy, a samolotem łatwiej dolecieć do Kataru. Ja czasem Wielkopolskę odwiedzić muszę, bo – jak to mówią – służba nie drużba. Ostatnio okazało się nawet, że w tym Poznaniu da się ciekawie i oryginalnie zjeść.
Był kiedyś taki wpis, w którym informowałem was o najlepszym do tej pory poznańskim odkryciu: Pyra Barze. Pozytywnej opinii oczywiście się nie wyrzekam, bo poziom utrzymują równy i wysoki. Jeśli jednak często odwiedzacie jakieś miasto, a stołujecie się zawsze w tym samym miejscu, to prędzej czy później szlag was trafi. Z tego też powodu postanowiłem zrobić rzetelny rekonesans poznańskich jadłodajni i znaleźć coś, czego w Krakowie nie mamy. Liczyłem oczywiście na wszelkiej maści wytwory ziemniaczane, które w Wielkopolsce spożywane są nader chętnie. Los jednak sprawił, że w Poznaniu znalazłem coś innego, a rodowód tego czegoś sięga Pacyfiku, bo tylko to łączy Stany Zjednoczone i Japonię.
Ramen Burger jest dokładnie tym, o czym teraz myślicie: połączeniem burgera i azjatyckiej zupki z makaronem. Z burgera wzięto mięso, a z zupki makaron, który spełnia w tym wynalazku rolę bułki. Poza tymi dwoma elementami w skład dania wchodzi trochę elementów japońskich i trochę amerykańskich. Autorem owego wynalazku jest niejaki Keizo Shimamoto, który pierwszego Ramen Burgera zmontował w Nowym Jorku. Jego późniejsze wyczyny są dosyć kontrowersyjne, o czym świadczą między innymi niezbyt pochlebne recenzje na czerwono-żółtym serwisie z rekomendacjami lokali. W historii gastronomii pan Shimamoto z pewnością się jednak zapisał. Dziś oryginalnego Ramen Burgera zjecie w Nowym Jorku, Los Angeles, a wkrótce pewnie i na Hawajach.
Że w Polsce lubimy nowości to zagraniczny wynalazek szybko zmałopowaliśmy i wprowadziliśmy do menu japońskiego baru YetzTu. Jak się zapewne domyśliliście mieści się ów przybytek w Poznaniu, a dokładnie przy Krysiewicza 6. Na pierwszy rzut oka bar robi przyjemne, choć nieco klaustrofobiczne wrażenie. Maksymalnie 12 miejsc siedzących przy równo, od linijki ustawionych stolikach, sąsiaduje z gustownym i dosyć oryginalnym menu. W ogóle w tym YetzTu jest inaczej niż we wszystkich znanych mi sushi barach, bento barach, ramen barach itd. Zwykle wystrój kręci się wokół kwitnącej wiśni, niezrozumiałych symboli, gejsz i bambusa. W YetzTu klimat bardziej przypomina japońskie kreskówki, wyświetlane w połowie lat 90. na Polonii 1. Pamiętam Generała Daimosa, Tsubasę i Gigi’ego, a założę się, że kilka innych jeszcze wówczas oglądałem.
Odwiedziliśmy YetzTu późnym popołudniem. Po krótkiej konsultacji z kelnerką okazało się, że nie ma dziś Ramen Burgera w wersji wegetariańskiej. Mieliśmy na stanie jednego wegetarianina, stąd w ogóle te pytania. Szybko jednak nasz niemięsożerny kolega znalazł dla siebie tradycyjnego Ramena w wersji „wege”, a ja i towarzyszka mogliśmy bez zbędnych ceregieli poprosić o standardowe, mięsne Ramen Burgery. W menu figurowało jeszcze sushi, którego akurat tego dnia zabrakło, kilka rodzajów wspomnianego Ramena i japońskie oryginały w rodzaju Yakitori (szaszłyk drobiowy) czy Takoyaki (kulki z ciasta i ośmiornicy). Patrząc na to ograniczone ale dosyć ciekawe menu widać, że podstawowym założeniem YetzTu jest oryginalność. Tyczy się to zarówno oryginalnych produktów, w rodzaju japońskich herbat, napojów czy piw, jak i pewnych nietypowych dań, które znaleźć można tylko w tym malutkim lokalu.
Na posiłek czekaliśmy dłuższą chwilę, bo bułeczki można przygotować wyłącznie na świeżo. Kiedy wreszcie pojawiły się na stole – dokładnie tak jak sądziłem – sięgnęliśmy po telefony. Była to bowiem najbardziej cudaczna rzecz, jaką ostatnio widziałem. Kojarzyła się trochę z suchym makaronem, znanym z zupek błyskawicznych. W środku znalazło się jednak miejsce dla słusznego kawałka wołowiny, któremy towarzyszyły skrajne kulturowo dodatki: majonez i dymka, jajko sadzone oraz chutney z cebuli. To takie Pearl Harbour na talerzu. Ramen Burgera nie daliśmy rady zjeść rękami. To problem, z którym jakoś właściciele powinni sobie poradzić, bo widziałem na YT, że ludzie te nowojorskie Ramen Burgery jedli jako tradycyjnego street fooda. My niestety musieliśmy się wspomagać nożem i widelcem.
Czy było to smaczne? Nie wiem. Poziom ekscytacji był tak wielki, że choćbym dostał wysuszoną podeszwę i jajko z proszku, to i tak byłbym zachwycony. Zjadłem dosyć szybko, mimo że mięso do najwybitniejszych z pewnością nie należało. Z menu wynikało, że w burgerze miała być rukola, a była sałata. Koleżanka coś marudziła, że „wielkie to”, a ona mało je. „Bułkę” z makaronu i jajka zjadła jednak w całości, a na talerzu zostało tylko mięso. Jeśli chodzi o zupę naszego wywrotowego kolegi – wyglądała dobrze i mówił, że smakuje równie dobrze. Z drugiej strony doprawił ją sobie na starcie wyjątkowo pikantnym sosem chili, więc nie wiem czy ufać jego zmaltretowanym kubkom smakowym. Za dwa burgery, jedną zupę i trzy napoje zapłaciliśmy 100 zł. Niewiele i było warto, bo kulinarne emocje macie gwarantowane.
Wystrój: 8
Obsługa: 8
Menu: 9