Długo zastanawiałem się jak zatytułować ten wpis… Nie. To nieprawda. Zastanawiałem się krótko, od pierwszego do drugiego gryza, czyli jakieś pięć sekund. Znalazłem wreszcie miejsce, które jest: do bólu szczere, smaczne i nigdy mi się nie znudzi. Znalazłem najlepszego burgera w Krakowie.
Może i jestem nie na czasie, bo ponoć o tym miejscu pisały już gazety, portale i blogerzy. Była tam nawet jurorka jednego z bardziej popularnych programów kulinarnych. Ja odkryłem je przypadkiem, dzięki zacienionemu szyldowi obok chodnika. Szedłem do Food Trucka, który miał stacjonować na Szujskiego, jednak zanim dotarłem ów Food Truck był się zmył. Dzięki ci Food Trucku! Gdybym cię znalazł pewnie nie zjadłbym burgera na Krupniczej.
BurgerTata to pojazd serwujący burgery w miejscu idealnym, na tyłach księgarni naukowej, gdzie od lat chodziłem po podręczniki typu „I ty zostaniesz Pitagorasem”. Podwórko wygląda obskurnie (nie bójmy się tego słowa) i to w nim lubię. Jeśli czytacie mojego bloga i rozumiecie moją filozofie (górnolotne określenie) to wiecie, ze nie cierpię przesady. W BurgerTata nie ma przesady, ani działania na pokaz. No może poza irytującą Fritz-colą, która zawsze chyba będzie mnie drażnić. Jest świetnie, od początku do końca. Menu skrojone na miarę, w którym znajdziecie burgera idealnego dla siebie. Ja zamówiłem „Hawaii”, bo przepadam za mieszaniem słodkiego i słonego, a tym bardziej za dodawanie owoców do mięsa. Są też klasyki, które sąsiadują z innym, bardziej nowatorskimi zestawianiami, jak „Don Blue” z serem gorgonzola czy „Johnny English” z jajkiem sadzonym i bekonem. Ceny raczej przystępne – od 12 do 16 złotych, a weźcie pod uwagę, że burgery są raczej spore.
Wróćmy do mojego hawajskiego zamówienia. Od razu zaatakowano mnie pytaniem o stopień wysmażenia mięsa (szok!). Zamówiłem najsabłej wysmażone, bo krwiste przecież lubimy. Dostałem zgrabnie wyglądającą bułkę, z grubym kawałkiem krwistej wołowiny i słuszną porcją dodatków. Było ich dokładnie tyle, ile być powinno. Nic nie przytłoczyło smaku mięsa (jak w MoaBurgerze), niczego nie brakowało (jak w większości burgerowni). Ketchup bananowy, w połączeniu z grillowanym ananasem zwyczajnie rozłożył mnie na łopatki. Tak. To był najlepszy burger, jakiego do tej pory jadłem w Krakowie. Możliwe, że był to zresztą najlepszy burger jakiego jadłem gdziekolwiek i kiedykolwiek.
Po poprzednich wpisach wiecie, że lubię się czepiać pierdół. Tym razem miałem problem, bo zwyczajnie nie było się do czego przyczepić. Że konsumowałem po kilku głębszych, to wtrąciłem szefowi przybytku, że burger się rozpada. W ramach riposty dowiedziałem się, że będą z tym walczyć, zamawiając specjalne opakowania. Mówiąc szczerze – nie chcę tych opakowań, papierków etc. Dziką przyjemność sprawiało mi maczanie bułki w wyciekających sokach z mięsa, pomieszanych z bananowym ketchupem. Jeśli kiedyś miałem wątpliwości, po co powstał ten blog, to teraz już wiem. Powstał po to, żeby informować o TAKICH burgerach i TAKICH miejscach.
Zapomnijcie o moim teście burgerów, zapomnijcie o tamtych lokalach. Idźcie na Krupniczą, zjedzcie i zaśpiewajcie: