Zwykle cieszę się jedzeniem. A. często nie może uwierzyć, jak można aż tak przeżywać jutrzejszy obiad, bądź weekendowe śniadania. Jak można godzinami gapić się w telewizor, bo akurat gotują kurczaka. Dziś jedzeniem się nie cieszyłem. Powiem więcej, zastanawiałem się, czy jakiekolwiek recenzje kulinarne mają jeszcze sens. Czy nie są przysłowiowym „pocałunkiem śmierci” dla tych wszystkich pozytywnie ocenionych.
Jest w Krakowie pewien szacowny recenzent kulinarny. Pisuje do znanej, choć mniej szacownej gazety. Jest ona bardzo popularna, więc co weekend dostarcza się nam, czytelnikom, ciekawych adresów i jeszcze ciekawszych opinii. Nie ukrywam, że czytuję i lokale sprawdzam. Niestety często jest tak, że po pozytywnej recenzji tego najbardziej szanowanego, restauratorzy osiadają na laurach i – jak w słynnej komedii „Skrzydełko czy nóżka” – gdzieś mają kolejnych klientów (bodaj Pod Złotą Muszelką się ta paryska restauracja nazywała). Tak było z recenzowanym niegdyś Yellow Dogiem, tak bywa w Aqua e Vino i Zakładce, tak wreszcie jest w barze Dorsche.
Wśród komentatorów piłkarskich popularne jest stwierdzenie „brawa za decyzję”. Komentarz ów pada wtedy, kiedy któryś piłkarz naszej drużyny postanowi kopnąć bez sensu piłkę z czterdziestu metrów, a ta ląduje na pobliskim polu kapusty. Trzeba jednak wszędzie szukać pozytywów i chłopaka nie zniechęcać, więc utarło się, że za decyzję o oddaniu strzału należy chwalić. Brzmi to absurdalnie, a uwierzcie mi, że w rzeczywistości jest jeszcze bardziej pozbawione sensu. Tak jest z barem Dorsche, który chce w Krakowie spopularyzować angielskiego klasyka, fish & chips. I ja się zgadzam, że pomysł dobry, ale realizacja to niewypał. Nie wystarczy zrobić efektowne, nieco żartobliwe logo, przerobić paskudne podwórko i stworzyć namiastkę „prawdziwości”, o której pisałem przy okazji hipsterskich pomysłów na gotowanie. Jedzenie broni się bowiem samo, a w tym przypadku nie ma jak się obronić.
Od początku. Bar mieści się na Miodowej, w niegdysiejszym skupie makulatury i butelek. Jest rzeczywiście całkiem sympatycznie, choć nie przepadam za tymi okropnymi witrynami jak z tanich barów z kebabami. Nie można jednak mieć wszystkiego, a i czepiać się aż tak nie wypada. Może komuś się to podoba. W menu, jak sama nazwa wskazuje, są dorsze i samotny pstrąg z patelni. Wersje dorsza mamy trzy: bułeczka z dorszem, fish & chips i domowe paluszki rybne. Ceny do 15 zł. Zamówiłem zestaw fish & chips, w którego skład wchodzi ryba, domowe frytki, sos tatarski i sałatka bądź „Mushy Peas”, czyli rodzaj dipu z zielonego groszku. Zastanawiający był fakt, że nikt mnie nie zapytał, czy wolę sałatkę czy ten groszek. Przyjęto za pewnik, że chcę groszek. Być może miałem to wypisane na twarzy, bo faktycznie na ten groszek miałem ochotę. Do tego domowa lemoniada cytrynowo-miętowa. Tyle ja dostaję od lokalu Dorsche. Oni ode mnie 21 zł, bo lemoniada 6 zł, co już podniosło mi ciśnienie, jak zwykle kiedy knajpy zdzierają za wodę, cytrynę i cukier. Nic to – myślę sobie – jeśli jedzenie będzie dobre, to warte jest pewnie dużo, dużo więcej.
Od razu otrzymałem informację, że na zamówienie muszę poczekać jakieś 12 minut, bo wszystko robi się na świeżo. Dostałem po 5 minutach co spowodowało, że miałem ochotę na kuchenny backstage, żeby sprawdzić, co też poszło szybciej. Smażenie frytek? Panierowanie ryby? Nalewanie sosów? Frytki na pierwszy rzut oka wyglądały na mocno spalone. To jednak pozory. Były w porządku, choć bardzo, bardzo ciężkie. Nie jestem miłośnikiem frytek, więc ponad tę porcję nie zjadłbym ani jednej więcej. Na pewno amatorom smażonych ziemniaków przypadną do gustu. Do tego dwa kawałki ryby przyzwoitej wielkości. Podane na papierowym talerzyku, z plastikowymi sztućcami i (uwaga!) z dipami w zgrabnych ceramicznych miseczkach. Gdzie tu sens?
Fish & chips to danie typu street food, więc przystąpiłem do mojego standardowego testu ulicznego żarcia. Spróbowałem zjeść rękami. Ułamek sekundy zajęło mi zorientowanie się, że jest to absolutnie niemożliwe. Ryba rozpadała się przy najlżejszym dotknięciu, nie mówiąc już o próbie podniesienia jej palcami i zanurzenia w sosie tatarskim (skądinąd bardzo dobrym). Ryba była rozmoczona, tak jak panierka. Jedynym ratunkiem było wylanie sosu na talerz i zabawa nożem i widelcem. Nie, nie o to chodzi w takim jedzeniu. Zjadłem więc dipy (tatarski i ten groszkowy) z frytkami, a zagryzałem tą przeciętną rybą. W trakcie konsumpcji zastanawiałem się do czego to doszło na świecie. Dostaję danie, które z powodzeniem mógłbym zjeść w większości stołówek i jadłodajni zakładowych, a piszą o nim recenzenci znamienici i mniej znamienici (bo takowe opisy znalazłem). Czy my przypadkiem nie daliśmy się zupełnie omamić idei slow foodu i nie przesadzamy z pisaniem peanów na cześć jedzenia zupełnie przeciętnego? Gdybym dostał taką rybę w studenckiej stołówce pewnie nie zwróciłbym uwagi na mankamenty. W Dorsche byłem mocno poirytowany. A może po kilku pozytywnych recenzjach kucharz doszedł do wniosku, że może sobie już pozwolić na wydawanie czegokolwiek? Obie ewentualności nie napawają optymizmem.
Bar Dorsche oberwał trochę rykoszetem. Jak wszystkie miejsca, które dobrze się zapowiadają, a oczekiwań nie spełniają. Jeśli ktoś lubi rybę, jest głodny i nie ma czasu, to pewnie znajdzie na Miodowej coś dla siebie. Ja raczej nie wrócę. Raczej, bo nigdy nie mówię nigdy.