Należę do jednostek wszystkożernych. Owszem, jest kilka potraw, które staram się omijać szerokim łukiem, bądź traktować z pewną dozą nieufności. W gruncie rzeczy nie uprzedzam się jednak do żadnej kuchni i żadnego produktu, który można zjeść. Co za tym idzie, nie przeszkadzają mi dania bezmięsne. Do czasu.
Najwytrwalsi czytelnicy pamiętają pewnie moją leciwą już analizę wegetariańskich jadłodajni. Ukazywała się tu w odcinkach, a z każdym kolejnym miałem jej serdecznie dość. Wy musieliście to czytać, ja musiałem jeszcze jeść, co – uwierzcie mi – nie zachęcało do dalszych badań. Ponieważ nie wypada używać przekleństw, napiszę najdelikatniej jak się tylko da: współczuję tym biednym krakowskim wegetarianom. Skazani są na podgrzewacze, pseudo-indyjskie pierożki i tony kurkumy. Nie wiedzieć czemu, kucharze w bezmięsnych garkuchniach wychodzą z założenia, że wystarczy coś zasypać wiadrem egzotycznych przypraw i z miejsca to coś stanie się zjadliwe. Nic bardziej mylnego.
Z ogromnym zainteresowaniem przyjąłem wobec tego informację o nowych wegetariańskich przybytkach, które (w teorii) oferują coś więcej niż samosy i placki ziemniaczane. Jednym z takich lokali jest Nova Krova, proponująca – cytując oficjalny profil na Facebooku – „krowę do przytulania, nie do zjadania”. Mówiąc w skrócie: pomysłodawcy postanowili wcielić w życie zabawny projekt bezmięsnego burgera. Do nazewnictwa jeszcze wrócę, na razie powinno wam wystarczyć samo wspomnienie tej uroczej filozofii.
Nova Krova (tak, tak, nazwa jakby coś przypomina) mieści się na Kazimierzu, w coraz bardziej ucywilizowanym gastronomicznie rejonie Placu Wolnica. Z zewnątrz zapowiada się krakowski standard XXI wieku: jest Fritz Cola (czy naprawdę aż tak irytuje nas sędziwa Coca Cola czy Pepsi Cola?), są malunki na ścianach i częściowa samoobsługa. Ten wymysł zawsze mnie zastanawia: po co podawać klientowi menu do stolika, skoro każe mu się podchodzić do lady z zamówieniami? Po tym krótkim rytuale powraca się do obsługi kelnerskiej, która zamówienie przynosi do stolika. W gruncie rzeczy nie mam nic przeciwko, bo obsługa dosyć miła i sprawna, ale zwyczajnie nie rozumiem. Ani to luźne, ani eleganckie.
Przejdźmy do menu, bo tutaj zaczynają się prawdziwe fajerwerki, zarówno te gastronomiczne jak i literackie. Mamy wegańsko-brzmiące neologizmy w stylu: „tofucznica”, „majo” czy „smufi”. Mamy również pokaźna listę bezmięsnych burgerów, w których rzeczonego burgera zastępują na przykład: czerwona fasola, quinoa, seitan, falafel czy tofu. I teraz się przy tych nazwach zatrzymajmy. Ja rozumiem, że ma być efektownie. Rozumiem, że trzeba zaintrygować, może delikatnie szokować, ale czy rzeczywiście powinno się nazywać burgerem coś, co w owym burgerem nie jest, a jak się za chwilę przekonacie, nawet koło burgera nie leżało? Nie przesadzając, to trochę tak, jakbym nazwał kominiarza murzynem. Być może chodzi w tym przypadku o wspomnianych wegetarian, którzy zyskują choćby namiastkę świadomości pożerania burgerów? Abstrahując od terminologii, połączenia w menu wydają się pomysłowe, znacznie ciekawsze od wegetariańskich kebabów z toną warzyw i plastrem sera.
Zamawiam Seitan Burgera „BBQ style”. Seitan to w gruncie rzeczy gluten, pozyskany poprzez ugniatanie ciasta z mąki pszennej. Bywa nazywany chińskim mięsem choć, poza fakturą, niewiele ma z mięsem wspólnego. W moim burgerze powinny pojawić się jeszcze: sałata, karmelizowana cebula, marynowane buraczki, ogórek, blanszowany por i sos BBQ (wnoszę, że chodzi o sos barbecue). Całość podana w jasnej bułce (do wyboru jeszcze ciemna i bezglutenowa) z domowymi frytkami i sałatką coleslaw. Obsługa okazała się błyskawiczna (mimo, że w lokalu było kilka zajętych stolików) i po zaledwie kilku minutach otrzymałem sporą bułkę, miseczkę z frytkami i sałatkę.
Zacznę od tego, co najbardziej pozytywne, czyli od frytek. Miłośnikiem nie jestem, ale te frytki naprawdę mi smakowały. Na pierwszy rzut oka nie wyglądały zachęcająco, wydawały się wręcz przypalone. Na szczęście spalone nie były, a takie wrażenie spowodował fakt, że poza ziemniakami znalazłem w misce również kilka frytek nietypowych, warzywnych. Zaskakująco ciekawy dodatek, który chętnie zjadłbym jeszcze raz. Sałatka tak dobra już nie była, bo za długo leżała w zbyt dużej ilości sosu. O chrupkości świeżego coleslawa możecie w tym przypadku zapomnieć.
Burger, który miał być królem zestawu, niestety oblał egzamin. Nie chodzi bynajmniej o fakt, że brakowało w nim najważniejszego, czyli słusznego kawałka wołowiny. Wiedziałem, że idę do lokalu bezmięsnego, więc nie wypada się tego czepiać. Nie zwalnia to jednak kucharza od przygotowania chrupiącej bułki, smacznych dodatków i ustalenia właściwych proporcji. Seitan Burger w Novej Krovie okazał się mdły i miękki. Brakowało w nim czegoś, co daje opór zębom i sprawia wrażenie „konkretnego” posiłku. Zamiast tego dostajecie lekko podgrzaną bułkę, która rozpada się w rękach i uniemożliwia jedzenie burgera tak, jak powinno się jeść burgera – rękami. Zdecydowanie zbyt duża ilość sosu zupełnie przytłoczyła inne smaki, a uratował się jedynie burak, choć obiecanej w menu marynaty już niestety nie czułem. Sam sos zresztą niewiele miał wspólnego z sosem barbecue. Przypominał całkiem niezły ajwar, który również figuruje w karcie. Być może dostałem właśnie ten ajwar i sam nie wiem, co gorsze: niedobry sos barbecue czy omyłkowo podany ajwar, choćby najlepszy na świecie?
Seitan oczywiście mięsa nie zastąpi, a w starciu z morzem sosu przegrywa z kretesem. Udało mi się jeszcze wyłowić przyzwoitego ogórka i sałatę, która – zanim jeszcze znalazła się w burgerze – mogła być krucha. To niestety smutne podsumowanie wegańskiego burgera, który nie był może niesmaczny, bo w gruncie rzeczy lubimy przecież buraczki, ogórki kiszone i sos typu ajwar. Seitan i tak nie niósł z sobą wiele smaku więc wystarczyło, że nie przeszkadzał. Oczekiwałem jednak czegoś więcej, niż podania mieszanki warzyw w formie przypominającej burgera. Ideologia nie zastąpi niestety smaku, który i tak decyduje o końcowej ocenie. W Novej Krovie o smak ciężko, o ciekawą teksturę dania jeszcze ciężej, a przyjemna obsługa i niezły wystrój tego w żaden sposób nie zrekompensują.
Ceny również nie są najniższe. Cały zestaw kosztował 20 zł, a sam burger 15 zł. Do tego lemoniada za 4 zł i robi się kwota, za którą możemy zjeść pod Wawelem całkiem przyzwoity obiad.
Jeszcze tradycyjna ocena w punktach:
Wystrój: 8
Obsługa: 8
Menu: 6
Jedzenie: 5