Tak to już jest w tym kraju, że jak tylko się szef odwróci to wypoczywamy. Niesiony przeczuciem (i awanturą, bo ponoć miałem do La Marsy iść z A., a poszedłem sam) wróciłem na Kalwaryjską. Oczom mym ukazał się… Tunezyjczyk i zupełnie inny lokal.
Nagle okazało się, że dodatki zaczynają iść w parze z mięsem, że sos nie jest gorzki i nie psuje smaku kababa, że nie ma mowy o grubych krążkach cebuli, a chlebek arabski może być chrupiący. Da się? Da się. Smutny jest natomiast fakt, że można odwiedzić bardzo dobry lokal i się do niego zrazić na wiele długich miesięcy. Pewnie gdyby nie A., to bym do tej La Marsy nie wrócił. Nie poznałbym właściciela, który przejmuje się takimi drobnostkami jak fakt, że jakiś bloger polał się sosem w trakcie jedzenia, albo że dzieci (na oko w wieku przedszkolnym) chcą oglądać bajki na knajpianym telewizorze. Widać, że człowiek lubi to co robi, wierzy w to co robi i chce to robić. Jak tylko lepiej przypilnuje załogi będzie perfekcyjnie.
Idźcie, wypatrujcie Tunezyjczyka i delektujcie się dobrym arabskim żarciem. Spróbujcie też bardzo przyjemnej cytronady, która zdecydowanie góruje nad puszkowymi alternatywami. A ja wymazuję z pamięci premierową wpadkę, o której pisałem tutaj.