Jeśli byliście kiedykolwiek w Luwrze to wiecie, że jest to obiekt ogromny. Muzeum wymaga od zwiedzającego cierpliwości, kondycji i siły fizycznej, szczególnie wtedy, kiedy chce on zobaczyć najcenniejsze eksponaty. Jest bowiem w Luwrze tak, że zwiedzanie porównać można do sztafety: do Mona Lisy i od Mona Lisy. Kiedy już uda się dobiec do dzieła najcenniejszego, trzeba przebić się przez tłum, podskoczyć nad głowami innych i może kątem oka spojrzeć na ten wiekopomny uśmiech. O kontemplacji dzieła można jednak zapomnieć.
Nad Wisłą ani Luwru ani Mona Lisy nie mamy, są za to pierogi. I chociaż te ostatnie rzekomo z Chin pochodzą, to największy Festiwal Pierogów od lat odbywa się w Stołeczno Królewskim. Pamiętam pierwszą wizytę na festiwalu kilka lat temu. Idea jeszcze raczkowała i widać było, że wytwórcy podchodzą do swoich wyrobów z dbałością i uwagą, jaką teraz można zaobserwować jedynie w wozach z burgerami. Ponieważ A. jest zatwardziałym pierogożercą, nastawionym na hurtowe spożywanie ruskich, musieliśmy w weekend ruszyć na Mały Rynek. Na szczęście, nie prędko znów nas spotka to szczęście.
Stragany tradycyjnie ustawiono w rzędzie, robiąc miejsce dla kilku stolików, koszy na śmieci (wykorzystywanych jako stoliki) i sporej sceny. Ponieważ Mały Rynek jest rzeczywiście mały okazało się, że miejsca dla ludzi wiele nie zostało. Kolejki do straganów skutecznie uniemożliwiały przedostanie się do kolejnych stoisk, które – poza chlubnym wyjątkiem restauracji Any Time – niewiele się od siebie różniły. Trochę mnie ten fakt zastanawia, bo skoro już ktoś zadaje sobie tyle trudu i wymyśla pierogi, organizuje stoisko, płaci obsłudze, to mógłby chyba wysilić się jeszcze odrobinę, aby swój występ jakoś zaznaczyć. Tymczasem próbowaliśmy pierogów od każdego wytwórcy, ale zapamiętaliśmy jedynie kolorowe, letnie stoisko wspomnianego Any Time.
Pierogi były różne, ale tylko w przypadku wydań konkursowych. Poza nimi bez niespodzianek: ruskie, z mięsem, z kapustą i grzybami. Było trochę pierogów smażonych, pojawiły się pierogi na słodko. Jedna z restauracji postanowiła zapisać się w pamięci publiczności barwiąc pierogi na zielono, niebiesko i czekoladowo. Czy było to apetyczne? Kwestia dyskusyjna. Starałem się próbować wszystkich pierogów konkursowych i – tak szczerze mówiąc – nic mnie nie porwało. Ktoś proponował pierogi z perliczką i – nie wiedzieć czemu – zamordował jej smak lawendą. Ktoś wsadził do pieroga dziczyznę, co było całkiem smaczne, ale gdzieś już podobnych próbowałem. Były bardzo rozczarowujące pierogi z bryndzą i bundzem, a także z kaczką i śliwką, w których nie było czuć ani tej kaczki, ani tej śliwki. Zapamiętałem jedynie naprawdę ciekawe pierogi na słodko, z serem i limonką. Nazywały się Lordowskie ale, z opisanych wyżej powodów, nie wiem kto był ich autorem.
Ogólna uwaga do wytwórców jest taka, że ich pierogi w większości nie przypominały pierogów. Masowa produkcja odbiła się na kształcie i jakości końcowego produktu. Może i pomysł był w kilku przypadkach trafny, ale wykonanie pozostawiało sporo do życzenia. Niektóre miały kształt trójkąta, inne prostokąta, a jeszcze inne rombu. Oczywiście w zamierzeniu wszystkie miały być zgrabnymi półksiężycami, ale na teorii się skończyło. Tłum, ścisk, kilkumetrowe kolejki i tempo wydarzenia spowodowały zresztą, że podchodziłem do degustacji bardzo sceptycznie. Tak mnie zresztą zastanawia – patrząc na ogół kulinarnych wydarzeń w naszym mieście – czy gdzieś nie zatarł się prawdziwy cel dobrego jedzenia? Ma to być przede wszystkim przyjemność, a nie dzika walka o miejsce w kolejce i wyścig po wydarcie ostatniej dostępnej porcji. Na przyjemność z jedzenia składa się przecież nie tylko smak i poczucie, że oto odfajkowałem kolejny kulinarny event w moim mieście.